Obraz artykułu Leon Vynehall - "Nothing is Still"

Leon Vynehall - "Nothing is Still"

90%

Jeśli ktoś ogłasza podpisanie kontraktu z Ninja Tune, automatycznie wiadomo, że warto zwrócić na niego uwagę. Jednak Vynehall zaciekawił swoją osobą już wcześniej, przy okazji EP-ki "Music for the Univited" z 2014 roku. To właśnie na niej pokazał, że w muzykę elektroniczną da się tchnąć jeszcze więcej świeżości.

Wprawdzie nie była to jego pierwsza płyta, ale pokazała nam coś śmiałego i obiecującego. Przy EP-ce "Rojus (Designed to Dance)" było jeszcze lepiej - Leon dotarł do głębi dźwięku. Natomiast na "Nothing is Still" dostajemy kolejne niesztampowe pomysły i jest to najlepszy krok w jego karierze.

 

Vynehall to artysta, który zaskakuje swoim podejściem do brzmienia, schematów, ograniem, ale także odwagą. Muzyk prowadzi tu narrację tak, że aż chce się zagłębić w tę opowieść. Nie ma miejsca na zachowawczość, na wstrzymywanie się z pewnymi posunięciami. Brytyjczyk poszedł na całość i albo polubicie go z całą tą historią, albo szukajcie czegoś innego. I mimo tego że nie jest już tak przebojowo i tanecznie, jak na jego poprzednich wydawnictwach, to "Nothing is Still" zyskał coś innego - autentyczność. Bo za tą muzyką kryją się pewne wydarzenia i jeśli tak ma wyglądać inspirowanie się historiami, to jestem za. Przy płycie pracowało bowiem mnóstwo osób i wszystko to słychać - nic nam nie umyka, nic nie brzmi jak wyjęte i samplowane. Jest organicznie, żywo, przestrzennie. Najnowszy krążek Vynehalla to pięknie opowiedziana historia o emigracji, która zaskakuje i intryguje, ale i zachwyca swoim kompleksowym aranżem.

 

Na wieść o nowym albumie Vynehalla bardzo się ucieszyłam. Spodziewałam się czegoś na kształt "Rojusa", przyjemnie house'owej parady dźwięków znajomych, a tu proszę - z projektów tanecznych wiele nie pozostało, a i tak słucha się tego doskonale. Muzyk powrócił niejako do swoich nieśmiałych idei z EP-ki "Music for the Uninvited", gdzie między elektronicznymi brzmieniami mogliśmy posłuchać też smyczków i innych instrumentalnych smaczków, a wszystko to ładnie się ze sobą zazębiało. Na tym wydawnictwie Vynehall nieco odwraca się od swoich tanecznych rytmów na rzecz bardziej IDM-owych momentów, gdzie oprócz wysublimowanej elektroniki prym wiedzie dziesięcioosobowa sekcja smyczkowa oraz saksofon, flet i fortepian. Jest to dość zaskakujące, mimo całej historii Leona, który jako dziecko grał na różnych instrumentach, bo od kiedy to muzycy na swojej pierwszej płycie przekreślają niemal wszystko, co do tej pory stworzyli? Oczywiście na "Nothing is Still" mamy również house'owe momenty, jednak jest ich na tyle mało, że fanom dotychczasowej pracy Vynehalla, nie do końca może się to spodobać.

 

Trudno byłoby nie odnieść się do całej historii, która przyświeca temu projektowi. Krążek zaczął powstawać już cztery lata temu, kiedy to Vynehall dowiedział się o emigracji swoich dziadków z Wielkiej Brytanii do Nowego Jorku w latach 60. Zainspirowany opowieściami i fotografiami babci, postanowił przełożyć kilkudniową podróż statkiem, dalsze losy i przeżycia dziadków w nowym miejscu na swoją twórczość. Powiedzieć, że wyszło mu, to znakomicie to mało. To wszystko brzmi jak błyskotliwy soundtrack prowadzący nas przez poszczególne rozdziały opowieści. I nie jest to jedynie moim odczuciem, a faktycznym stanem, bo "Nothing is Still" to nie tylko płyta, ale i nowela napisana wspólnie z Maxem Sztyberem oraz krótkie filmy. Brytyjczyk zagłębił się w sztuce maksymalnie i stworzył album koncepcyjny.

 

Już od jakiegoś czasu nie odczuwałam pełnej radości ze słuchania jakiejkolwiek płyty. A tutaj, już przy pierwszym utworze na mojej twarzy pojawił się niewymuszony uśmiech i absolutne uznanie dla pomysłu muzyka. Słuchałam tego debiutu z badawczym zacięciem, próbując wyszukać jakiekolwiek nieścisłości, jednak nic nie znalazłam. Ba, po raz kolejny pojawił się uśmiech.

 

"From the Sea/It Looms (Chapters I & II)" subtelnie wprowadza nas w świat podróży, ucieczki, wielkich nadziei i oczekiwań, rozwijające się brzmienie smyczków zwieńczone zostaje mocniejszymi akcentami syntezatorów. "Movements (Chapter III)" jest lekko jazzującym kawałkiem, gdzie filuternie pobrzmiewa saksofon. Natomiast "Birds on the Tarmac (Footnote III)" i "Julia (Footnote IV)" to interludia, gdzie mamy sample z życia codziennego. W "Drinking it in Again (Chapter IV)" ponownie słyszymy jazzowe melodie, lekko zamroczone, które następnie przeradzają się w "Trouble - Parts I, II & III (Chapter V)", najbardziej niepokojący utwór z całego zestawu. W połowie kawałka dostajemy niespodziewane kicki i bas, które jakby przygotowują nas na jeszcze więcej nerwowych nut. Tak się jednak nie dzieje, bo kolejne "Envelopes (Chapter VI)" uspokaja i stwarza wrażenie idylli. Dopiero przy następnej piosence - "English Oak (Chapter VII)" - dostajemy to, na co czekaliśmy, czyli rozkręcające się pokłady dźwięków z partią smyczkową na czele, która rozpływa się w obliczu klubowego brzmienia Vynehalla. I jest to moment zdecydowanie za krótki, bo ponownie przechodzimy do teł malowanych instrumentami, których warstwy nakładają się na siebie i rozmywają, tworząc odpowiednie wejście dla ostatniego utworu - "It Breaks (Chapter IX)". Jest to idealne zwieńczenie albumu oraz całego konceptu. Fortepian zagrywa swoje ostatnie nuty i historia się oddala, przez co czuć lekki niedosyt.

 

Przy "Nothing is Still" w naszych głowach mogą pojawić się różne obrazy. Każdy tę podróż przeżyje na własny sposób. Jednak jedynym, co na pewno będzie niezmienną jej częścią, będzie chęć pozostania w tym świecie, gdzie przeplatające się ze sobą elektroniczne dźwięki tworzą urokliwy nastrój. Vynehall podjął pewne ryzyko i to mu się opłaciło. Jego debiut jest wyważony i angażujący, mimo że nie dał upustu naszym oczekiwaniom wobec jego muzyki tanecznej. Wydaje mi się, że Leon znakomicie sprawdziłby się przy robieniu muzyki ilustracyjnej, bo jego opowieści zwyczajnie wciągają. Artysta zamienił parkiet na kino i była to świetna decyzja, ale także i pewna obietnica.

 

I mimo że nic nie jest stałe, to powracanie do tej płyty będzie właśnie taką stałą, bo nakazuje mi ona słuchać jej raz po raz, aby wyłuskać jak najwięcej szczegółów, rozkminiać jej struktury, odnajdywać powiązania, kopać w niej jeszcze głębiej. Żaden dźwięk nie jest tu przypadkowy. To strasznie fajne uczucie, słuchać po raz n-ty tej samej piosenki i za tym n-tym razem móc znaleźć w niej coś intrygującego, jakiś nowy trzask. Jedyne zarzuty dla tego albumu to jego długość oraz zbyt mało momentów house'owych, ale kto by się tym przejmował, skoro i tak słucha się tego po prostu dobrze?


Ninja Tune/2018


Oddaj swój głos:


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce