Otwarcie kolejnych dwóch scen było mniej efektowne. Położona nieco na uboczu, za to w cieniu dwóch potężnych industrialnych struktur, scena Cowperlatz zainaugurowana została przez grającego niemiecką wersję ocierającej się o country americany Gisberta zu Knyphause. Publiczności zgromadziło się dużo i była chyba zadowolona. Największą zagadką było dla mnie to, dlaczego właśnie ta scena została wybrana na sobotni koncert Mogwai. Szkoci dawno chyba nie grali na tak małej estradzie. Ostatni raz zapewne na dniach Aberdeen w 1999 roku.
Powinni raczej zagrać w koloseum. Tak o półotwartej scenie Gieshalle schowanej w trzewiach prawdziwego metalowego behemota, jakim jest wysoki na kilkadziesiąt metrów i straszący wycelowanymi w niebo kominami jeden z większych budynków parku, powiedział mi Denis z Magma Waves. I miał dużo racji, bo betonowe stopnie, na których stoi publiczność ciągną się wysoko w górę, w stronę żelaznego stropu. Pierwszy koncert zagrała tu mało u nas znana austriacka grupa Parcels wyglądająca jakby oglądała w kółko jedynie koncerty Beatlesów na starym telewizorze. Dużo lepiej w tym metalowym wnętrzu wybrzmiała pod koniec wieczoru jego gwiazda - Slowdive. To może najlepsze miejsce, żeby ogłosić wszem i wobec moją opinię - dla mnie Anglicy są jedynym zespołem z ostatniej fali come-backów shoegaze'owych legend z lat 90., której nowy materiał nie tylko dorównał starym numerom, ale wręcz je przerósł. Artyści, na czele z fenomenalną Rachel Goswell, zagrali set bardzo podobny do tego z Warszawy w zeszłym roku - z "Sugar for the Pill" i "Star Roving" z nowych przebojów i "Crazy For You" ze starych. I z jakichś przyczyn pomijając mój ulubiony kawałek "Falling Ashes".
Najmniej spodziewanym gwoździem programu tego dnia okazał się być Brother Grimm. Na mrocznej o tej porze dnia scenie w Gebläsehalle jeszcze bardziej niepokojąco niż normalnie brzmiały jego amerykańskie w duchu ballady wyśpiewywane ekstremalnie głębokim głosem przy akompaniamencie gitarowego drone'u, bębna i całej masy zaloopowanych dźwięków. Gdy na końcu wykonał "Heroes" Bowiego przy pomocy jedynie swojego wokalu i przesterowanej gitary, szczęki publiki można było zmiatać z podłogi. Co ciekawe, jego wygląd na scenie kojarzył się nieco z tym, z którego znany jest Father John Misty i, jak się okazało, wnet może on rozważyć przemianowanie się na Father Grimm, gdyż tuż po koncercie leciał do szpitala, gdzie rodził mu się potomek.
Mi natomiast największą radość dał koncert niemieckiego Magma Waves, o którym pisałem już rok temu na moim blogu. Ich płyta "...And Who Will Take Care of You Now” to w moim prywatnym rankingu jedno z najważniejszych post-rockowych wydawnictw zeszłego roku. Zanim zmietli publiczność spod scenki pod Gazometrem swoją ścianą przepięknie głośnego hałasu, udało mi się zamienić z nimi kilka słów. Jak się okazało, zespół powstał właśnie w Duisburgu, a mimo to o uczestnictwo w festiwalu musieli walczyć aż przez trzy lata. Umówiliśmy się, że następnym razem widzimy się w Polsce, gdy zagrają koncert z ich ulubionym trójmiejskim Spoiwem. Trzymam za słowo.
Dzień drugi: Zagłuszeni przez Kroosa
W sobotę na festiwalu zaroiło się od młodzieży. To był dzień jakby pod nich skrojony, bo cała pierwsza jego połowa wygrywana była w rytmach muzyki popularnej, która jest jednak bardziej popularna niż ciekawa. Także nazwiska w stylu Matt Gresham, Luke Noa, Lotte czy Xavier Darcy zostaną przeze mnie od razu zapomniane.