Zmienił się klimat, ale poziom pozostał - New Candies z Wenecji zagrali bardzo dobrego i estetycznie smakowitego psychodelicznego indie-rocka. Włoskie zespoły przeważnie przykładają sporą wagę do warsztatu, tak pięknie brzmiących gitar i dopracowanego soundu nie słyszałem już od pewnego czasu. Bardzo fajnie, że chłopcy z Wenecji zostali do soboty, wykazali się wtedy umiejętnościami didżejskimi w małej sali.
Piątek zakończyli 10 000 Russos z Portugalii. Mam wrażenie, że ten koncert podobałby mi się bardziej, gdyby pierwszy dzień na SpaceFest! nie był tak gęsty od wrażeń. Ciężka psychodelia w szóstej godzinie festiwalu nie była chyba najlepiej wybraną muzyką na deser, choć broniła się od strony wykonania. Momentami przybliżaliśmy się do bardzo mrocznych rejonów kosmosu, ale wylądowaliśmy na Ziemi.
Trochę snu, trochę dnia powszedniego i przyszedł sobotni wieczór. Na otwarcie był kolektyw z Kołobrzegu - 30 Kilo Słońca, który od pewnego czasu pojawia się na festiwalach. Łączą wolną improwizację z elektroniką i yassem, i momentami było rzeczywiście interesująco. Pozostałe momenty też nadawały się do słuchania.
Jako drugi zagrał Tajak z Meksyku. Cytując z materiałów promocyjnych, "Tajak zapewni noise-punkową masakrę z domieszką rdzennych pieśni plemiennych. Chaos, hipnoza, akordy powtarzane aż do utraty sił. "Dźwiękowa Apokalipsa" - to trafne podsumowanie tego, co zespół serwuje na swoich koncertach, spodziewałem się chyba czegoś więcej. Trochę zabrakło specyfiki różniącej Tajak od konkurencji z Europy czy z USA, ale w narkotycznych pasażach rozdzielających wybuchy energii zespół był naprawdę dobry.
I teraz uwaga! Ten wieczór właściwie dobiegł już końca, choć składał się jeszcze z dwóch koncertów. Pure Phase pod twardą ręką Macieja Cieślaka wykonał coś, co jeden z moich kolegów trafnie określił jako "gruby minimalizm". Bodaj dziewięcioro muzyków siedziało przez czterdzieści minut na scenie, niektórzy z instrumentami, inni tylko za statywami na partyturę i sporadycznie wydawali z instrumentów lub z aparatu głosowego nieukładające się w całość i niemuzyczne dźwięki. Czy był to eksperyment, akt twórczej arogancji, czy kapitulacja artystyczna, trudno powiedzieć. W każdym razie, na taki występ można sobie pozwolić na festiwalu muzyki awangardowej albo na wielkiej imprezie z kilkoma scenami, na festiwalu, na który jest płatny wstęp i ma tylko jedną scenę z muzyką, była to drwina z publiczności chcącej pokołysać się przy transowych rytmach. Lider Ścianki przegiął i wypaczył ideę Pure Phase. To był albo ostatni Pure Phase, albo początek nowego etapu. Oby to drugie.
I wreszcie koncert ostatni, czyli Mugstar. To też było rozczarowanie, choć nieco innego rodzaju. Brytyjski zespół zapowiadał się obiecująco, ale tak było kilkanaście lat temu. Teraz w jego psychodelicznych atakach gitarowych nie było myśli spajającej. Po paru minutach Mugstar męczył, niewiele dając w zamian. To moje prywatne zdanie, bowiem byli słuchacze, którzy dali się wprowadzić Brytyjczykom w trans.
Tak więc pierwszy dzień SpaceFest! bardzo udany, drugi udany do połowy. Sprawdziło się nowe miejsce - w dużej sali była muzyka i bar, w małej projekcje filmów, sety didżejskie i indyjskie jedzenie, które można było kupić bez wychodzenia na zimno do foodtrucka. Warto spotkać się za rok z następnym SpaceFest! w tej samej lokalizacji. I pomyśleć o nowym podejściu do Pure Phase.
fot. Paweł Jóźwiak