Tego wieczoru czary działy się przede wszystkim w namiocie, gdzie rewelacyjnie zaprezentowali się Warpaint oraz Kiasmos. Emily Kokal i Jenny Lee Lindberg podtrzymywały tak bliskie relacje z publiką, że granica wytyczona przez krawędź sceny niemal całkowicie zniknęła, a przy okazji druga z nich zachwycała imponującym brzmieniem gitary basowej. Słuchając albumów, można odnieść wrażenie, że Warpaint tworzy wyciszającą, momentami wręcz przygnębiającą muzykę, ale w wersji koncertowej dokładnie te same dźwięki okazały się mieć ogromny ładunek taneczny. Z kolei Kiasmos zadbało o jeden z nielicznych momentów festiwalu, kiedy można było usiąść na trawie i całkowicie odciąć się od świata. Ólafur Arnalds i Janus Rasmussen przygotowali nastrojowy - choć zdatny także do podrygiwania - set i byłby to prawdopodobnie najlepszy elektroniczny występ dnia, gdyby nie to, że chwilę przed nim na głównej scenie zagrało Moderat, a we współczesnej muzyce niewiele projektów z równą zgrabnością łączy komercyjny potencjał z ambitnymi kompozycjami. Dochodzi do tego jeszcze skromna, minimalistyczna i chyba najlepsza podczas tegorocznego Open'era oprawa wizualna, która za rękę wyprowadzała z terenu festiwalu, czy nawet z terenu tej planety, i zabierała w odległe, spokojniejsze miejsce gdzieś w przestworzach.

Kiasmos zadbało o jeden z nielicznych momentów festiwalu, kiedy można było usiąść na trawie i całkowicie odciąć się od świata.

Finał bez fajerwerków

Dla równowagi po dniu najlepszym przyszedł dzień najgorszy, podczas którego średnia wieku uczestników dramatycznie spadła, co słychać było przede wszystkim po ogłuszających okrzykach w trakcie występów The xx i Lorde, jakich ani Radiohead, ani Foo Fighters nie uświadczyli. Liczyłem na ciekawy set Benjamina Bookera, ale po trzecim niemal identycznym utworze zrezygnowałem. Najciekawszy był tego dnia Kevin Morby i tutaj uchylę rąbka tajemnicy - były próby zaproszenia go na Soundrive Fest, ale ostatecznie muzyk wybrał gdyński festiwal i trudno się mu dziwić. Zdecydowanie najmarniejszym występem tego dnia (a może nawet całego Open'era 2017) był żenujący popis Taco "Oki-Doki" Hemingwaya. Przez chwilę pomyślałem, że to ogromny wstyd mieć na tej samej scenie Mac Millera, a dzień później słuchać nieporadnego, sepleniącego, posługującego się tandetnymi bitami głosiciela frazesów rodem z "Pokolenia Ikei", ale niech się wstydzi ten, co robi, a nie ten, co widzi.

Opener 2017. Ilustracja czarno-biała. Postać w płaszczu przeciwdeszczowym.

Headliner był tego dnia podwójny, co przez wielu zostało odczytane jako brak headlinera, ale niezależnie od tego, jak określimy pozycję The xx i Lorde na Open'erze, ich występy przyciągnęły tłumy, momentami zachwycały, kiedy indziej zawodziły. W przypadku The xx najsłabiej wypadł sam początek, czyli "Intro" z debiutanckiego albumu (jedno z najbardziej popularnych rozpoczęć płyt w historii muzyki, któremu The xx zawdzięcza sukces) oraz "Crystalised" (także z "xx"). Z czasem trio nabrało jednak pewności siebie i osiągnęło to, co w słuchaniu ich albumów stanowi największy problem - zatarli różnice między ambitniejszymi kompozycjami z początku kariery oraz bardziej przebojowymi kawałkami z ostatniej działalności. Słychać w tym jednocześnie elementy zimnej fali oraz elementy future garage - gatunków, które zdawałyby się niemożliwe do połączenia - i właśnie oryginalność jest najpotężniejszą bronią Anglików, dzięki której można wybaczyć sceniczne niedociągnięcia.

 

Main Stage zamknęła Lorde, a atmosfera doskonale pasowała do tytułu jej ostatniego albumu - "Melodrama". Deszcz, wiatr i chłód mocno dawały się we znaki, a lokalni Gdynianie mogli dodatkowo poczuć się urażeni nazywaniem ich miasta Gdańskiem (trójmiejskie waśnie nigdy nie słabną...), ale na usprawiedliwienie wokalistki dodam, że facebook notorycznie zachęcał mnie do oznaczenia się na Torze Wyścigów Konnych Służewiec w Warszawie, co mogłoby się zgadzać wyłącznie w zakresie mentalności niektórych uczestników imprezy.

Pop w wykonaniu Lorde jest tym, który nie wywołuje u mnie odruchu wyłączania radioodbiornika, niemniej nikt inny na tym festiwalu nie był tak blisko całkowicie komercyjnej muzyki, łącznie z użyciem półplaybacku.

Pop w wykonaniu Lorde jest tym, który nie wywołuje u mnie odruchu wyłączania radioodbiornika, niemniej nikt inny na tym festiwalu nie był tak blisko całkowicie komercyjnej muzyki, łącznie z użyciem półplaybacku. Dla jednych będzie to trudne do przełknięcia, inni uznają, że taki jest duch czasów, a dla mnie był to po prostu poprawny, wizualnie skromniejszy niż się spodziewałem spektakl, który na pewno nie nosił znamion "wielkiego finału". Jeżeli jednak taka jest przyszłość popu, to możemy spać spokojnie. Czeka nas sporo osobistych uniesień bez tekstów typu: Masz mnie rozłożoną niczym bufet (nie wymyśliłem tego, to fragment "Bon Appétit" Katy Perry).

 

Outro

Na pewno nie był to najlepszy Open'er i na pewno nie mam poczucia, że przeżyłem wyjątkowy koncert, który zapamiętam do końca życia (jak chociażby At The Drive-In w ubiegłym roku), ale nie mam też niedosytu, bo rzadko zdarza się okazja, aby zobaczyć w jednym miejscu tak wielu młodych artystów biorących szturmem branżę muzyczną. Royal Blood, Solange, Mac Miller, The Weeknd, The xx czy Lorde udowodnili, że świat należy przede wszystkim do dwudziesto- i trzydziestolatków. Dla stałych bywalców festiwalu zmiana pokoleniowa może być dotkliwa, a odnalezienie się na imprezie skierowanej dla nastolatków okaże się zbyt trudne, ale z drugiej strony alternatywą jest muzyczny skansen, a już jedną Dolinę Charlotty mamy. Równowaga to podstawa. Jeżeli ukazywaniu aktualnych trendów wciąż będą towarzyszyć występy weteranów pokroju Radiohead, to Open'er nie zginie.

Dla stałych bywalców festiwalu zmiana pokoleniowa może być dotkliwa, a odnalezienie się na imprezie skierowanej dla nastolatków okaże się zbyt trudne, ale z drugiej strony alternatywą jest muzyczny skansen, a już jedną Dolinę Charlotty mamy.

Na koniec jedna uwaga/prośba - przestańcie już wykrzykiwać: "Jarek!" na każdym kroku, bo prawdziwe Jarki też tam przyjeżdżają, a później wracają z objawami wczesnego stadium schizofrenii. I niech ktoś w końcu wyrówna teren festiwalu, bo można nogi połamać.

 

A zdjęć nie ma, bo jest ich w sieci mnóstwo, zamiast nich szkice Edyty Krzyżanowskiej.


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce