Katarzyna Zamojska: O Kometach mówi się jako o jednym z liderów polskiej sceny alternatywnej. Tymczasem zespół powstał trzynaście lat temu, czyli na długo po okresie głównego rozkwitu sceny alternatywnej w Polsce. Zastanawiałeś się kiedyś, jak brzmiałaby wasza muzyka, gdyby Komety powstały w latach 80.?
Lesław Strybel: Wszystko zależy od tego, jak się definiuje muzykę alternatywną. Tak naprawdę od lat 50., kiedy powstała muzyka rock'n'rollowa, w każdej epoce zawsze istniał mainstream i muzyka alternatywna. Komety mogły powstać zarówno w latach 80., jak i w każdej innej epoce istnienia muzyki rock'n'rollowej i zawsze byłyby w opozycji do mainstreamu, zbuntowane wobec twórczości, która często jest wymyślana na potrzeby mas i jest jakimś sztucznym tworem, w którym nie ma nic autentycznego. Albo zaczęła się jako ruch autentyczny, ale została tak zmodyfikowana, żeby wszystkim pasowała, że właściwie straciła swój pierwotny charakter. Los chciał, że istniejemy teraz i jesteśmy w opozycji do aktualnego mainstreamu.
Słuchając waszej muzyki, mam po prostu wrażenie, że jesteście swego rodzaju przedłużeniem brzmienia z tamtych lat. Tak już się dzisiaj prawie nie gra. Stylistycznie przypominacie mi legendarną Bieliznę.
Czerpiemy z bardzo różnych epok muzycznych, z lat 60. czy 70. Powiem szczerze, że znam scenę trójmiejską z lat 80. i to była niesamowita scena, bardzo mnie fascynowała. To było coś, co wymykało się wszelkim definicjom. To, co łączyło te wszystkie zespoły było bardzo oryginalne. Czerpały inspiracje ze stylu zachodniego, ale przedstawiały to w bardzo osobliwy sposób. Mocno wyprzedzały swój czas. To skojarzenie jest jak najbardziej na miejscu. Bielizna była prawdziwą alternatywą. Mieszkańcy Trójmiasta powinni być bardzo dumni z tej sceny.
Urodziłam się w roku 1994, a słuchając waszej najnowszej płyty, tęsknię za latami 80. To magiczne. Mam wrażenie, że przybyliście z przeszłości.
Bardzo często spotykamy się z opinią, że jesteśmy zespołem z jakiegoś odległego świata, odległej przeszłości. Jest taki angielski zwrot "all signs to all people". Bardzo mi się podoba, że w Kometach każdy może zobaczyć to, co chce. Spotkałem się z tak różnymi skojarzeniami i interpretacjami odnośnie tego, co robimy i skąd jesteśmy, że nic mnie nie zaskoczy. Ciekawe, że jesteśmy dokładnie tym, czym ktoś chce żebyśmy byli.
Płyta "Bal Nadziei" brzmi jak zaproszenie na wasz koncert. Zaproszenie dla każdego słuchacza, tu i teraz.
Taki jest nasz cel. To dla mnie bardzo ważne, bo zawsze uważałem, że odbiorca jest również współtwórcą. To, co myśli odbiorca jest dla mnie bardzo istotne. Wierzymy w siłę wyobraźni. Stworzyliśmy własne uniwersum, własny świat, który bardzo różni się od innych, a każda kolejna płyta pokazuje inny jego aspekt. Wszystkich do niego zapraszamy, ale każdy przychodzi do niego ze swojej własnej perspektywy, przez pryzmat swoich skojarzeń i doświadczeń.
Jak sam powiedziałeś, Komety koncertowo są zupełnie innym zespołem niż na albumach. Ta płyta udowadnia, że naprawdę warto przyjść na wasz koncert. Słychać w niej szaleństwo, jest bardzo niegrzecznie, niebezpiecznie i surowo. Jakbyście byli w jakimś narkotycznym transie.
Mnie się taki dualizm bardzo podoba. Studio jest przestrzenią, gdzie można stworzyć coś bardzo odrealnionego, co w ogóle nie musi przypominać wykonania koncertowego. Gdybyśmy chcieli na koncercie którąś z naszych piosenek zagrać w takiej wersji, jaką wszyscy znają z płyt, musielibyśmy zaprosić bardzo wielu muzyków. Ten dualizm polega na tym, że na scenie jesteśmy zespołem zupełnie innego typu, gdzie wszystko jest obdarte z innych elementów i przez cały koncert są tylko trzy instrumenty. Jest szaleństwo, celebracja własnej niedoskonałości i chaosu, jest element improwizacji. Wykonania koncertowe żyją własnym życiem. Na każdym koncercie piosenki są trochę inne i zmieniają się z upływem lat.
fot. Iza Derlacińska