Soundrive Fest 2016 (B90)
Możecie narzekać, że "chory kraj"; możecie śpiewać, że "nic się nie stało"; możecie rzucać groźbami o rychłej ucieczce za granicę; ale nie możecie powiedzieć złego słowa o muzyce, jaka tu powstaje. Zwłaszcza, jeżeli byliście na Soundrive Fest 2016.
Rok temu ustaliliśmy (TUTAJ), że relacja z festiwalu Soundrive na portalu Soundrive może wyglądać podejrzanie, ale wciąż nikomu nie przyszło do głowy, by wodzić mnie na pokuszenie obietnicą premii w zamian za kilka dobrych słów, więc i tym razem pozwolę sobie na szczerość. Pierwszym, co absolutnie muszę podkreślić jest natomiast forma polskich wykonawców. O wielu z nich pisałem w dziale Soundrive Stage, ale na żywo pokazali talenty, jakimi w moim odczuciu przyćmili wiele występów na dużej scenie. Stonkatank, Lor, Erith, John Lake czy Jaaa! to przedsięwzięcia niemal kompletne, posiadające wszelkie niezbędne argumenty do podboju świata. Jestem wręcz pewien, że gdyby pojawili się chociażby na SxSw, to szybko znaleźliby się chętni do zapraszania ich na wszelakie festiwale znane tej planecie.
Soundrive Stage
Soundrive Stage, czyli nie tylko dział niniejszego portalu, ale także mała scena klubu B90, był moim ulubionym miejscem podczas tej edycji festiwalu. To tutaj wszystko się zaczęło, od występu grupy Bownik, której lider (Michał Bownik) wszystkich zmylił wyglądem stereotypowego kibica Legii Warszawa, po czym wydobył z siebie głęboki, niezwykle emocjonalny głos. Momentami jego maniera wokalna oraz akcent zdawały się nieco dziwaczne, ale ostatecznie projekt znany wcześniej jako Control The Weather zdaje się być skazany na sukces na miarę Korteza, co wprawdzie z moim gustem zupełnie się nie pokrywa, ale pozwolę sobie na odrobinę obiektywizmu w tej skrajnie subiektywnej relacji.
Jeszcze tego samego dnia można było usłyszeć w tym miejscu trzy znakomite zespoły. Najpierw Neal Cassady & The Fabulous Ensemble (więcej o nich TUTAJ), które wbrew umieszczeniu nazwiska "muzy" bitników w nazwie, nie ma nic wspólnego z jazzem w coltrane'owskim stylu. Na albumie to przede wszystkim amerykański folk czy momentami wręcz country, na żywo (w pierwszej połowie występu) dało się jednak wyczuć inspiracje grungem. Kolejna była Zimowa (więcej TUTAJ), o której w relacji z zeszłorocznego SpaceFestu napisałem: Idealnym miejscem na koncert Zimowej byłoby podparyskie Le Bourget, gdzie niedawno podpisano porozumienie klimatyczne. Wystarczy, żeby odegrali kilka utworów i remisja globalnego ocieplenia staje się faktem. Po drugim koncercie w Gdańsku muszę się jednak z tego wycofać - idealne miejsce na ich koncerty jest właśnie tutaj. Dzień zamknął duet Stonkatank, którego niemal całkowita anonimowość jest jednym z największych skandali polskiej muzyki A.D. 2016. Metalowy perkusista zarzynający swój zestaw w kontraście z indie rockowym wokalistą oraz niemal brostepowymi bitami to kombinacja, która błyskawicznie porwała tłum. Jakim cudem Soundrive okazał się jedynym letnim festiwalem w rozpisce tej kapeli? Nie mam pojęcia, ale nie zdziwię się, jeżeli za rok obskoczą wszystko, od Open'era po Off.
Drugiego dnia wydarzeniem szczególnym był występ krakowskiego Lor, który wychwalam przy każdej okazji (na przykład TUTAJ) i który wychwalać będę dalej, bo w moim odczuciu te cztery nastolatki są autorkami jednej z najpiękniejszych chwil festiwalu. Podczas ich "recitalu" (prowadzonego przez Paulinę Sumerę, autorkę tekstów) na Soundrive Stage panowała absolutna cisza (przynajmniej do momentu, gdy Sunflower Bean zaczęło hałasować na sali obok). Pierwszy rząd w całkowitym skupieniu, czasami wręcz ze łzami w oczach, wsłuchiwał się w transmisję emocji młodych autorek tworzących rewelacyjne teksty oraz kompozycje. Najintensywniejszym momentem było wykonanie utworu "Patty Boo", który - jak się okazało - jest dowodem na to, że edukacja w Polsce wciąż może sprawnie funkcjonować. Inspiratorem był tu bowiem nauczyciel fizyki i chyba nie przesadzę dodając, że musi to być najbardziej dumny nauczyciel fizyki w tym kraju. Sukces Lor jest tym większy, że jest to zespół funkcjonujący bez sekcji rytmicznej. Wokal, skrzypce oaz keyboard - te narzędzia wystarczyły, aby poruszyć tłum. Lor to także jeden z nielicznych zespołów, który musiał zagrać bis. Publiczność za nic nie chciała im odpuścić i chociaż w sali obok trwał już kolejny występ, na Soundrive Stage do ostatniej minuty było gęsto od świeżo upieczonych fanów.
Chwilę później w tym samym miejscu pojawił się przeciwny żywioł, który kurtuazyjne nazwano Calm The Fire (więcej o zespole TUTAJ). To najcięższy występ w historii festiwalu i chociaż sami muzycy spodziewali się ewakuacji większości słuchaczy, uczestnicy Soundrive Festu okazali się wyjątkowo otwarci na hardcore-metalową zagładę, jaką zgotowała im lokalna ekipa. Nie był to jednak wyłącznie popis potężnej energii, ale chyba nawet bardziej manifest, w którym skrytykowano władze świeckie i kościelne, konsumpcyjny styl życia, znieczulicę na prawa człowieka i dobro planety. W nieco ponad trzydzieści minut poruszono szereg tematów, co w relacji może wyglądać na przemowę modelki z konkursu piękności, która stereotypowo marzy o pokoju na świecie, ale na żywo miało silną, szczerą moc przekazu. Jest to także o tyle ważne, że zespoły pokroju Calm the Fire zazwyczaj trafiają na publiczność, której przekonywać do swoich poglądów nie muszą, są między swoimi. W tym wypadku stanęli naprzeciw kompletnie innego odbiorcy i chyba wszyscy wyszli z tego koncertu zdziwieni, że wypadł aż tak dobrze.
Ostatni dzień otworzyła Erith (więcej TUTAJ) - polska kandydatka do jednej z ról w filmie "Avatar" i bynajmniej nie mam na myśli roli Ziemianki. Niestety epoka wizerunkowych eksperymentów najwyraźniej przemija i niewielu ma odwagę (czy może nawet bardziej chęci), aby w trakcie koncertu zadbać także o doznania dla zmysłu wzroku. Nie muszą to być ogromne produkcje za miliony euro, wystarczą zabiegi możliwe do wykonania po wizycie w lokalnej drogerii. Martyna Biłogan na szczęście ma chęci, a jej promieniejąca od światła UV sylwetka wijąca się w kłębach dymu potęgowała wrażenia wywoływane przez kawał solidnej, elektronicznej muzyki. Wyraźnie nie każdy odnalazł się w odrealnionych komentarzach Erith pomiędzy utworami, ale sam "spektakl" był rewelacyjny.
Jako ostatni na Soundrive Stage wystąpili Jaaa! (więcej TUTAJ), których miałem okazję wysłuchać już kilkukrotnie i w ogóle mnie nie zdziwiło, że sala pękała w szwach. To projekt na dużą scenę i to nie wyłącznie dużą scenę tego konkretnego festiwalu, należą im się duże sceny wszędzie, gdzie tylko się pojawią. Jeżeli was też zawiódł nowy album Moderat, to tutaj znajdziecie godne pocieszenie, a ponadto znajdziecie także dowód na to, że polska muzyka jeszcze nigdy nie była w tak dobrej formie.