Main Stage
Main Stage
Na dużej scenie tradycyjnie można było zobaczyć z bliska kilka projektów, które prawdopodobnie wkrótce trzeba będzie oglądać na telebimach znacznie większych festiwali. Hinds, Dilly Dally i Sunflower Bean to kapele, które pojawiły się w wielu podsumowaniach zeszłorocznego SxSw (branżowej imprezy, gdzie wyławiane są przyszłe "gwiazdy") jako jedne z najciekawszych. Przyjazd Honne zbiegł się natomiast z ich kampanią promocyjną związaną z nowych albumem, a Júníus Meyvant niemal od początku roku często gościł na antenie Radia Gdańsk. Pozornie był to więc zestaw ekstremalnie niszowych projektów, faktycznie mających znacznie wyższy status w momencie występu, niż mieli w momencie ogłoszenia występów na Soundrive Fest.
Najmocniejszym punktem pierwszego dnia (dosłownie) był koncert Fat White Family, podczas którego fanki zdemolowały odgradzające je od sceny barierki. Widziałem dziesiątki metalowych koncertów i pochłoniętą furią publikę, ale jak dotąd płotki stanowiły skuteczną ochronę. Najwyraźniej jednak rośli panowie w glanach nie mogą się równać z dwudziestokilkuletnimi dziewczętami opętanymi przez rock'n'rolla. Fat White Family to w dużym skrócie nowe The Stooges, czyli żywioł w najczystszej postaci, destrukcja, zadziorność i nonszalancja. Zamienienie tytułu utworu "Breaking Into Aldi" na "Breaking Into Auschwitz" to oczywista zaczepka i próba wywołania kontrowersji, co być może byłoby irytujące, gdyby za tą całą postawą nie stała znakomita muzyka. Od początku do końca koncert zdawał się balansować na granicy rozpadu - basiście zerwała się struna, wszyscy zderzali się ze sobą, spóźniali z dźwiękami czy nawet z chwyceniem za mikrofon, a jednak wszechogarniający chaos sprawdził się rewelacyjnie przede wszystkim dzięki energii silniejszej niż zastrzyk adrenaliny prosto w serce.
Drugi dzień otworzył boysband z lat 90., z tym, że Liss nie jest grupą wokalistów z castingu, ale grupą faktycznie potrafiącą obsługiwać instrumenty. Ich styl i wizerunek przypominają jednak początek lat 90., gdy wrażliwi chłopcy w białych t-shirtach królowali na listach przebojów. Swoją romantyczną twórczością momentalnie trafili do słuchaczy, może dlatego, że tego samego dnia występowało Honne, a pomiędzy tymi dwoma projektami łatwo doszukać się podobieństw. Honne tworzą jednak zdecydowanie sprawniejsi muzycy i między innymi ze względu na obecność wokalistki odpowiedzialnej za chórki słychać u nich fascynacje legendarną, soulową wytwórnią Motown. Dla mnie znacznie ciekawszy był natomiast środek programu dużej sceny, czyli występy rockowych, agresywniejszych kapel. Niestety spóźniłem się na niemal połowę koncertu Sunflower Bean, którą spędziłem na poddawaniu się magii Lor w sali obok, a to, co zdążyłem usłyszeć było jednym z najlepszych momentów festiwalu, głównie za sprawą charyzmatycznej wokalistki i basistki - Julii Cumming.
Najciekawiej wypadł ostatni dzień, który zgromadził tłum już podczas występu otwierającego, ale nie mogło być inaczej, skoro na scenie pojawił się Júníus Meyvant. Co ciekawe, w składzie zespołu znalazła się polska sekcja dęta z Irkiem Wojtczakiem na czele. Po obywatelu Islandii można by się spodziewać chłodnych, nastrojowych dźwięków, tymczasem utwory z albumu "Floating Harmonies" przypominają ścieżkę dźwiękową do filmów w stylu blaxploitation. Otwierające i album, i koncert "Be a Man" doskonale sprawdziłoby się jako motyw przewodni Foxy Brown albo Trucka Turnera.
Bardzo dobrze wypadła Sally Dige, która jeszcze czterdzieści osiem godzin przed rozpoczęciem festiwalu miała inne plany na weekend, ale w ostatniej chwili zastąpiła La Priest. Na pewno dla fanów tego drugiego nie było to zastępstwo rekompensujące odwołany występ, ale zwolennicy syntetycznego brzmienia lat 80. niespodziewanie dostali znakomity prezent. Sally, wyposażona wyłącznie w syntezator i mikrofon, zajmowała bardzo niewielki metraż ogromnej sceny, ale niespodziewanie światło nienapotykające wielu przeszkód stworzyło znakomity efekt wizualny. Na dużej scenie nie było w tym roku projektu, który odważniej sięgałby po elektronikę, co było świetną odmianą po natłoku gitarowego grania.
Na żaden inny zespół na tej scenie nie czekałem tak bardzo, jak na Dilly Dally. Tuż po premierze ich zeszłorocznego debiutu przechodziłem przez fazę uzależnienia i słuchałem go niemal codziennie, więc oczekiwania były ogromne i na szczęście okazały się spełnione. Wprawdzie nie ma tu niczego oryginalnego - brudny rock z pogranicza garażu i grunge'u ze zblazowaną wokalistką na czele - a jednak wykonanie zachwyca od pierwszego ryknięcia zachrypniętego głosu. Kompletnym przeciwieństwem było zamykające festiwal Petite Noir, gdzie każda nuta wykonana została czysto, a znakomitemu głosowi Yannicka Ilungi towarzyszyły nie tylko instrumenty, lecz również piękne wizualizacje. Pochodzący z RPA wokalista ukołysał uczestników do snu, ale tylko na dwanaście miesięcy, aż do szóstej edycji Soundrive Fest.
Dodatkowe sceny zwiększyły tempo imprezy i żeby zobaczyć wszystko, trzeba było przemieszczać się co piętnaście-dwadzieścia minut. Niektórym mogło to przeszkadzać, ale takie są festiwalowe realia - zobaczenie całego koncertu zawsze odbywa się kosztem jakiegoś innego. Rok temu napisałem, że Soundrive mogłoby równie dobrze nazywać się It's Our First Time In Poland Fest, ponieważ to jedne z najczęściej powtarzanych słów na dużej scenie. Tym razem było podobnie i stało się to znakiem firmowym imprezy. Tutaj wielu artystów pokazuje się po raz pierwszy i nigdy nie ma podziału na równych oraz równiejszych. Lor czy Pixx, Jaaa! czy Honne, Stonkatank czy Petite Noir - na Soundrive Fest nie ma znaczenia, kto skąd pochodzi, liczy się tylko muzyka.
zdjęcia: Edyta Krzyżanowska