Jarosław Kowal: Jeżeli dobrze liczę, to nastolatkiem byłeś na przełomie lat 60. i 70., a wtedy o hip-hopie nie tylko w Polsce nikt nie słyszał, ale też na całym świecie. Kiedy dotarłeś do tej muzyki po raz pierwszy?
Raper Joozef: Wychowywałem się na muzyce poważnej. Później, kiedy byłem nastolatkiem, zacząłem słuchać Beatlesów, Rolling Stonesów, Steppenwolf, a z polskiej sceny muzycznej najbardziej lubiłem Skaldów, trochę mniej Czerwone Gitary. Później to się odwróciło, bo okazało się, że muzyka Czerwonych Gitar jest o wiele trwalsza. Hip-hopem w ogóle się nie interesowałem, ale kiedyś trafiłem na wypowiedź Davida Bowiego, który twierdził, że hip-hop zawojuje rzeczywistość i dopiero wtedy zacząłem się nad tym zastanawiać. Wcześniej nie wiedziałem nawet, że to się nazywa hip-hop. Jako ciekawostkę dodam jeszcze, że od mojego syna - który mieszka w Londynie i jest czynnym muzykiem - mam informację, jakoby większość raperów była strasznymi prymitywami. Sorry, że tak mówię, ale to sprawiło, że byłem bardzo negatywnie nastawiony do hip-hopu.
Ale przejdźmy do sytuacji aktualnej - otóż dwa lata temu występowałem na jasełkach w SPATiF-ie [klub w Sopocie - przyp. red.], a to bardzo specyficzna rzecz, lekko odjazdowa. Mam tam stałą rolę Józefa i któregoś razu Jarek Janiszewski [autor scenariusza, a także lider zespołu Bielizna - przyp. red.] mówi tak: Władek, ty będziesz raperem. Ja tego w ogóle nie rozumiałem, myślałem, że on chce mi nogę podstawić, bo przecież nie miałem z rapem nic wspólnego, ale on na to: To nic, nauczysz się. Ostatecznie poza dialogami, miałem dwa wejścia raperskie - "Krzesło" i "Nie hebluj", obydwa będą na płycie. Przyznam, że kompletnie sobie z tym nie radziłem, byłem przerażony. Od dziecka mam bardzo częsty kontakt ze sceną, ale w rapie chodzi o to, żeby trafiać sylabą w punkt, podobnie jak perkusja. Czytając tekst, możesz natomiast robić pauzy, kiedy tylko zechcesz, masz absolutną swobodę. A tutaj jesteś jak maszyna, musisz się dostosować i na początku bardzo mi to nie leżało. Dosłownie tydzień temu w pokonywaniu tej trudności poczułem jakąś przyjemność. Wciągnęło mnie to nie na żarty.
Rap stanowi dla mnie pewnego rodzaju przeszkodę, która dodaje mi energii i tajemniczych, bardzo pozytywnych wibracji.
Te wcześniejsze doświadczenia sceniczne też były związane z muzyką?
Zawsze miałem dobrą dykcję i od dziecka występowałem na akademiach, w chórze szkolnym, występowałem też w takim zespole, który był odpowiednikiem warszawskiej Gawędy, nazywał się Entliczek Pentliczek. Występowaliśmy przed ogromną publicznością, były też elementy tańca, a całość miała charakter quasi-propagandowy. Nie były to wprawdzie lata stalinowskie, ale było to mocno polityczne i to był mój jedyny kontakt ze sceną, jeżeli chodzi o śpiewanie. Jeżeli chodzi natomiast o mówienie tekstu, to trudno mi powiedzieć, kiedy się to zaczęło. Od zawsze mówiłem teksty. Tak na poważnie mniej więcej od końca komunizmu, kiedy powstawał w Gdańsku Totart, z którego członkami mocno się pokumałem. We Wrocławiu był wtedy bardzo podobny klimat, sztucznie przedłużałem sobie tam studia ze względu na to, że w tamtych czasach bycie studentem było po prostu opłacalne od strony finansowej. Miałem bardzo dobre oceny, więc przymykano na to oko. W końcu założyłem tam klub o nazwie Linda i nie chodzi bynajmniej o aktora, ale o taką gumową laleczkę z kiosku. Działalność polegała na tym, że sprowadzaliśmy różnych ludzi, nazywaliśmy to międzynarodowym klubem muzyczno-artystycznym i oczywiście część profesorów chciała go zlikwidować, ale inni pozwalali nam działać i skończyło się tak, że mogliśmy robić dosłownie wszystko. Grały zespoły jazzowe, ja wygłaszałem jakieś teksty... A po studiach przeprowadziłem się do Gdańska.
Kiedyś w Sfinksie [klub w Sopocie - przyp. red.], to był chyba 1991 rok, prowadzonym jeszcze przez Roberta Florczaka - obecnego profesora na Akademii Sztuk Pięknych - odbywała się jakaś poważna impreza. Ja byłem wtedy kompletnie nikomu nieznany, ale czułem klimat. Wyszedłem na scenę, podszedłem do mikrofonu i korzystając z tego, że nikt mnie nie zdejmował, huknąłem cała grupę takich tekstów, że natychmiast zostałem przez totartowców wzięty do radia Arnet, a później do telewizji. To jednak wciąż nie miało nic wspólnego z hip-hopem, to były po prostu odczyty tekstów. Dopiero ta rola Józefa, z którą najpierw myślałem, że sobie nie poradzę, wszystko zmieniła. Na występie był Karol Schwarz [założyciel wytwórni Nasiono Records - przyp. red.] i to on mnie w to wszystko wciągnął. Zaproponował, żebym napisał i wykonał utwór na płytę "Poezja kulturystyczna", ale rzecz jest o tyle prostsza, że przy nagraniach mam kartkę i możemy robić to po kawałku. Wykonanie tego jednym ciągiem jest znacznie trudniejsze i wciąż się lękam, czy mi to dobrze wyjdzie. Fajne jest w tym wszystkim jednak to, że rap stanowi dla mnie pewnego rodzaju przeszkodę, która dodaje mi energii i tajemniczych, bardzo pozytywnych wibracji.
A czy ty się orientujesz, jak wygląda współczesny rap? Znasz aktualnie popularnych raperów?
Dobrze, że o to zapytałeś - kompletnie się nie interesuję sceną rapową. Karol czasami daje mi fajną muzykę i doceniam raperów. Dał mi na przykład muzykę Kalafiora Derambo, z którym absolutnie się nie zgadzam, ale doceniam jego inteligencję i rzemiosło. Robi to bardzo dobrze, ale nie zgadzam się z samą filozofią. Kalafior tworzy rymy na zasadzie wolnych skojarzeń, ale tworzy taką ilość przestrzeni i rzeczywistości, że może głowę rozsadzić. To gadanina i nie przyjmuję tego. Samo to, że słowo jest do słowa podobne i tworzą razem rym nie może być przeskokiem do innego świata. Może tak w rapie jest, ale ja tego nie akceptuję. Ja mam swoje lata, pamiętam jeszcze piosenki Ireny Santor i Charlesa Aznavoura [śmiech], i uważam, że opowieść, która wychodzi ze sceny powinna mieć początek, środek i zakończenie.