Jazz natomiast pozostał takim niezmiennie wygodnym fotelem, w którym zawsze można usiąść, oprzeć się i poczuć się jak w domu. Służy również jako źródło inspiracji do muzyki filmowej, ale w sposób bardzo ograniczony; widziałbym bardziej połączenie jazzu z muzyką filmową w filmach noir. Przyznam szczerze, że to bardzo fascynujący temat i z wielką chęcią podjąłbym się tego typu projektu.

 

Przez te wszystkie lata muzyka filmowa podążyła jednak w innym kierunku i znacznie oddaliła się od jazzu w porównaniu do tego jak brzmiała na przykład w latach 40., 50. i 60.

Z dużym opóźnieniem zacząłem doceniać Depeche Mode. Jeśli chodzi o dobre wydawnictwa z gatunku dance, mógłbym też wymienić album "Blackout" Britney Spears.

Czy drastyczne zmiany zaszły też w sposobie, w jaki odbiera pan jeszcze inne gatunki muzyki? Czy jest taki rodzaj muzyki, którego dawniej pan nie tolerował, a teraz wydaje się akceptowalny?

Jak najbardziej; najlepszym przykładem tego będzie muzyka elektroniczna. Ostatnio zakochałem się w barwach muzyki lat 80.; uwielbiam brzmienie syntezatorów analogowych. Jestem również w stanie docenić współczesną muzykę pop. Robiona jest zupełnie z innych pobudek i dla innych potrzeb niż muzyka symfoniczna i jazzowa, ale należy uznać warsztat produkcyjny, jaki się za tym kryje.  

 

Potrafiłby pan wskazać swoich faworytów z gatunków muzyki nowoczesnej?

Z dużym opóźnieniem zacząłem doceniać Depeche Mode. Jeśli chodzi o dobre wydawnictwa z gatunku dance, mógłbym też wymienić album "Blackout" Britney Spears. Nie chciałbym się jednak do niego ograniczać; jest to tylko jeden z wielu albumów, który mógłby służyć jako przykład. Niedawno na nowo zakochałem się też w muzyce rockowej; bardzo się nią pasjonuję, zwłaszcza rockiem progresywnym. Tu muszę wymienić nazwisko Stevena Wilsona, założyciela między innymi grupy Porcupine Tree, który mocno wzburzył ostatnio moim muzycznym światem i silnie mnie zainspirował. Myślę, że gdy tylko znajdę czas na nagranie autorskiego albumu, pierwsza płyta będzie skomponowana właśnie w tym gatunku.  

Mikołaj Stroiński. Zdjęcie na tle Warszawy.

Uczył się pan w Akademii Muzycznej imienia Karola Szymanowskiego w Katowicach, potem przyszła kolej na Berklee College of Music w Bostonie. Czy wyjazd z Polski do Stanów i zmiana uczelni na zagraniczną były koniecznością dla rozwinięcia pańskich zainteresowań? Potrafiłby pan wyobrazić sobie kolej wydarzeń, gdyby pozostał pan w polskiej placówce?

Na pewno wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej, nie potrafię stwierdzić, w jaki sposób. W momencie kończenia Akademii Muzycznej imienia Karola Szymanowskiego na wydziale jazzu i wyjazdu do Stanów nadal pasjonowałem się wyłącznie jazzem. Czułem, że żeby go zgłębić dalej, muszę pojechać w miejsce, które wówczas było znane (i nadal jest) z tego, że tej muzyki bardzo dobrze uczy. Berklee College of Music miał zawsze świetną renomę i jest to uczelnia z wysokiej półki. Takiemu szesnastolatkowi jak ja, który wtedy właśnie o niej usłyszał, jawiła się jako coś najbardziej odpowiedniego. Docierały do mnie wieści o tej szkole i właściwie każdy Polak po tej uczelni, jakiego poznałem, był dla mnie wzorem - za przykład mogę tu podać chociażby Bogdana Hołownię. Wyjazd do Berklee College of Music był dla mnie spełnieniem marzeń. Na tamtym etapie, bardziej od robienia kariery, kierowała mną potrzeba zgłębiania wiedzy i pasji, jaką była muzyka, więc Berklee College wydawała mi się naturalnym krokiem.

 

Mógłby Pan wskazać różnice w podejściu i nauczaniu między Akademią Muzyczną imienia Karola Szymanowskiego a Berklee College of Music w Bostonie?

Miałem przede wszystkim cztery podstawowe ścieżki edukacyjne w muzyce. Na początku miałem wspaniałego nauczyciela gry na fortepianie, Wojciecha Kamińskiego. Później dostałem się na Akademię Muzyczną w Katowicach, następna była Berklee College of Music, a potem w końcu praca. Każda z tych stacji edukacyjnych była wspaniała na swój sposób, ale jednocześnie każda kolejna była wielokrotnie bardziej zaawansowana niż poprzedni etap edukacji. Przy Berklee College ta różnica była bardzo wyraźna, bo oznaczała przeniesienie się z małego wydziału jazzowego liczącego zaledwie paru studentów, do szkoły złożonej z ogromnej ilości budynków, a obecnie przypominającej osiedle. Cały czas zresztą powstają nowe jej części. Berklee College of Music to gigantyczne pieniądze, ale przy tym również gigantyczne talenty. Ogromny nakład finansowy przekładał się na odpowiednią infrastrukturę, umożliwiającą studiowanie kompozycji i produkcji muzyki filmowej, gdzie musisz się znać zarówno na muzyce, jak i na technologii. Do tego potrzebny jest dostęp do nowoczesnych komputerów i urządzeń, a Berklee College w pełni to gwarantowała.

 

Wychodząc z każdego z zajęć w Berklee College czułem nie tylko, że czegoś się nauczyłem. Miałem świadomość, że już od razu potrafię to robić. Edukacja w Ameryce cechuje się właśnie taką praktycznością. Berklee College of Music dawało też możliwość pracy z muzykami; nie brakuje tam fenomenalnych instrumentalistów wśród studentów. Nie było problemów z tym, żeby zebrać ich w grupę, dyrygować i ćwiczyć w ten sposób do projektów semestralnych czy końcowych. Szkoła w Berklee zapewniła mi możliwość bezpośredniej pracy z muzykami, wstęp do technologii i edycji dźwięku, i tak zwanego "sound designu". Choć był to niesamowity ocean wiedzy i pasji, to jednak była to kropla w morzu w porównaniu z tym, czego nauczyłem się w kolejnym etapie, przy mojej pierwszej pracy.


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce