Mr. Bungle zawsze bazowało na zaskoczeniu, nikt nie wiedział, czego się po nich spodziewać, a wobec tego - mając w pamięci chociażby "Disco Volante" i "Californię" - wiele osób liczyło, że ta banda z Eureki dalej będzie podążać tropem skrajnego eklektyzmu oraz awangardowości. Jak pokazało zeszłoroczne wydawnictwo grupy, był to w błąd.
Taki jest zresztą Patton - nieprzewidywalny, momentami wręcz nieobliczalny. Nigdy nie grał pod publiczkę, zawsze kroczył swoimi ścieżkami. Oczywiście kończyło się to różnie, często publikacjami znajdującymi się na granicy słuchalności, a jednak w gąszczu jego nagrań, łatwo o kilka rzeczy wybitnych. Zagorzali szalikowcy artysty podaliby pewnie więcej, ale pozostańmy przy piątce. W niej zawiera się esencja Mike'a jako twórcy nie tylko płodnego, lecz również szalenie utalentowanego.
Faith No More - "King for a Day... Fool for a Lifetime" (Slash Rec.)
Wielu słuchaczy mogłoby popukać się w głowy i w to miejsce wstawić "Angel Dust", które zapewniło Faith No More sławę, status zespołu innowacyjnego oraz nieśmiertelne hity z coverem "Easy" na czele. Mimo wszystko, wychodzę z założenia, że talent zespołu w pełni wykiełkował i okrzepł właśnie na "King for a Day". Zabawy w obrębie odmiennych od siebie gatunków stały się uporządkowane, warsztat muzyków budził większe wrażenie niż kiedykolwiek dotąd, a jednocześnie więcej było w tym szaleństwa niż na o trzy lata starszym poprzedniku.
Co najważniejsze, to właśnie w ramach tego krążka zdobyliśmy pełną świadomość tego, jak szeroką gamę możliwości wokalnych dysponuje Patton. W "Star A.D." zawodzi szelmowsko niczym członek kapeli swingowej grającej wesela na jachtach, by jednocześnie za pomocą "Cuckoo for Caca" udowodnić, że jego wrzasków, pisku i skomlenia mogliby uczyć się grindcore'owcy. Wszystko to w zgodzie z muzyką, bez przesady, bez skupiania na sobie całej uwagi. Gdyby nie zdroworozsądkowe podejście wokalisty, hity pokroju "Evidence" bądź "Digging the Grave" straciłyby na sile.
Mr. Bungle - "Disco Volante" (Warner Bros. Records)
Zdania co do najlepszej płyty Mr. Bungle od lat są podzielone. Duża część osób stawia na debiut w tradycji zappowsko-zornowej, dominuje na nim szaleństwo w najróżniejszych wydaniach - od funku po psychodelikach po muzykę cyrkową i inne odszczepieństwa. Z drugiej strony gros fanów wskazuje na "Californię", czyli album-pomost między Panem Bunglem awangardowym do bólu a Panem Bunglem piosenkowym. Ja jednak zawsze najbardziej ceniłem sobie "Disco Volante", bo właśnie na tej płycie Patton, Trevor Spruance i reszta kolegów pokazali, że są zespołem, którego nie wepchniemy do żadnej szufladki.
Przy całym rozpasaniu aranżacyjnym i dużej ilości pomysłów z kosmosu, to nie są po prostu zbitki hałaśliwych dźwięków. Taki "Everyone I Went to High School with Is Dead" spokojnie mógłby zasilić arsenał Neurosis, w "Phlegmatics" senna partia gitary idzie pod rękę z d-beatem, a inne przykłady można tylko mnożyć. Najlepszym z nich jest "Merry Go Bye Bye", który w trzynaście minut rozprawia się z radosnymi melodiami, death metalem i harsh noisem. Czegoś takiego nie wymyśliłby byle żartowniś, a nawet jeśli, to na pewno by tego tak dobrze nie zagrał.