Fantômas - "The Director’s Cut" (Ipecac Recordings)
Jeśli Mr. Bungle mienił się wszystkimi barwami tęczy, zaskakiwał mnogością rozwiązań i mieszał w głowie różnorodnością, to Fantômas operował po prostu połączeniem czerni oraz bieli. W tym składzie (wyjątkowo udanym - z Davem Lombardo i Buzzem Osbournem na czele) Patton nie pozwalał sobie na półśrodki. Były albo odpryski wariactwa, albo cisza przed burzą, nic poza tym. Strzały oferowane przez zespół, z reguły szybkie i niesygnalizowane, były intensywne do bólu, pomijając jeden album - "The Director's Cut".
To właśnie tutaj panowie zmierzyli się z legendarnymi utworami ilustrującymi kultowe filmy, oczywiście po swojemu. Z "Ojca chrzestnego" została tylko wiodąca melodia, bo w ramach własnego podejścia do tematu Nino Roty zespół zaproponował siarczysty thrash metal. "Golem" z kolei potraktowano riffem w stylu Celtic Frost, czyli złowrogością do kwadratu, a "Miasteczko Twin Peaks. Ogniu krocz za mną" nabrało kolorków głównie za sprawą wokali Pattona na pełnym romansie. Chyba tylko "Dziecko Rosemary brzmi w miarę zgodnie z pierwowzorem, ale to, z jaką gracją ci dżentelmeni rozprawiają się z pozostałą częścią klasyków udowadnia, że są wybitnymi kompozytorami.
Tomahawk - "Tomahawk" (Ipecac Recordings)
Ilekroć rzucam w towarzystwie nazwisko Patton, skojarzenia zawsze biegną w stronę awangardy, dziwactw, odkrywania nowych horyzontów. Nie ma w tym niczego dziwnego, w końcu ten ekscentryk głównie do takich rzeczy przyzwyczaił swoich fanów. Należy jednak pamiętać, że Mike umie być również piosenkowy, a w tej piosenkowości mroczny. Taki właśnie jest eponimiczny album Tomahawk, nagrany we współpracy choćby z muzykami Helmet czy pionierskiego dla noise rocka The Jesus Lizard.
W ramach tego krążka łatwo zaobserwować, jak panowie rozkładają akcenty w poszczególnych numerach i kontrolują ich brzmienie. W "Point and Click" temperatura zdaje się notorycznie wzrastać, ale mimo budowanego napięcia, pozostaje na jednolitym poziomie przez cały czas. "God Hates a Coward" mógłby spodobać się na przykład fanom późniejszego wcielenia Faith No More, bo gdzieś tam w tle dzieje się dużo ciekawego, Patton wspina się na wyżyny wokalnych możliwości, ale numerem rządzi charakterystyczna melodia. Taka jest właśnie cała ta płyta - wyważona, w jakiś sposób nawet posępna, godząca piosenkowość z odlotami.
The Dillinger Escape Plan - "Irony Is a Dead Scene" (Epitaph Records)
Mike Patton to nie tylko albumy nagrane z jednym z tysiąca zespołów, które założył pod wpływem chwili, to także niezliczone ilości gościnnych występów na innych płytach i kooperacje. Skupiając się na tych ostatnich, miałem poważny dylemat, czy wybrać "Irony Is a Dead Scene", czy może "Medullę", na której pomagał Björk. Ostatecznie jedynym argumentem przeważającym za The Dillinger Escape Plan okazała się ilość utworów nagrana z udziałem bohatera niniejszego tekstu (cztery). Jeśli dobrze się zastanowić, to stał za tą EP-kę szereg oczekiwań, a z perspektywy czasu taka współpraca wygląda na papierze jeszcze lepiej niż za czasów premiery. Mówimy w końcu o wielkim ekscentryku muzyki rockowej i królach mathcore'u i okolic. Często dzieje się niestety tak, że takie mieszanki wypadają źle, a ego jednych bądź drugich psuje efekt. Nie tutaj.
Ten prawie dwudziestoletni materiał to wulkan energii, w którym nie ma miejsca na oddech, nawet cover Aphex Twin jest podkręcony poza skalę potencjometru. W ramach tego wydawnictwa dostajemy i grindcore na amfetaminie, i zabawę metrum, od której może zakręcić się w głowie, a przede wszystkim piosenki potwierdzające, że w tym szaleństwie jest metoda. "Irony Is a Dead Scene" to krążek w pewnych kręgach kultowy, niezapomniany, bo mimo muzyki jazgotliwej, niemal kakofonicznej, odznacza się oryginalnością. Dziś mimo upływu lat, nie da się go pomylić z niczym innym.
Tak samo, jak nie da się pomylić Pattona z nikim. Miewał wpadki? Pewnie, że miewał. Brał udział w projektach, które słusznie trafiły na śmietnik historii? Oczywiście, Weird Little Boy jest tego najlepszym przykładem. Ale to człowiek, jak każdy z nas. Przy całej swojej nadproduktywności stworzył kilka ponadczasowych materiałów i trzeba przyznać, że niewielu innych artystów osiągnęło coś podobnego.