Jarosław Kowal: Jesteście w trasie niemal cały czas, to wciąż przyjemność czy już tylko praca?
Riley Gale: To wciąż przyjemność. W Europie nie byliśmy od roku, a tym razem po raz pierwszy gramy na kilku większych festiwalach, więc spotkamy się z dużymi tłumami, które nie mają pojęcia, kim jesteśmy, co jest naprawdę fajne. Akurat Europa nigdy się nam nie nudzi.
Macie jakieś zasady, co wolno, a czego nie wolno robić na trasie?
Nie wydaje mi się, żebyśmy mieli jakieś zasady. Wszyscy w zespole jesteśmy dorośli i dopóki każdy sumiennie wykonuje swoją pracę, może robić, co tylko zechce. Jedyną zasadą jest tylko to, żeby po prostu być dobrym człowiekiem. Wydaje mi się oczywiste, że nikt w Power Trip nie pójdzie w "power trip" [śmiech], więc nie muszę nikomu mówić, co może, a czego nie może robić.
Grywacie z bardzo różnymi zespołami, od Hatebreed przez Trivium po The Original Misfits, a często zdarza się, że odmawiacie występu z kimś, bo czujecie, że nie będzie to ze sobą dobrze współgrać?
Tak, dostajemy sporo takich ofert, ale istotną różnicą pomiędzy amerykańską a europejską publicznością metalową jest to, że w Europie gusta są bardziej różnorodne. Gdyby na przykład Trivium zaproponowało nam trasę po Stanach, nie wiem, czy zgodzilibyśmy się. Nie jestem pewien, czy ich amerykańskiej publiczności spodobałoby się nasze brzmienie. Wiem natomiast, że w Europie zawsze możemy jechać na takie łączone trasy i zostaniemy dobrze przyjęci. Nie jestem negatywnie nastawiony do żadnego zespołu, ale czasami czujemy, że będzie to zbyt inne albo że słuchaczom w jakimś konkretnym miejscu nie spodoba się to, co robimy.
W Stanach ludzie częściej fiksują się tylko na jednym zespole albo tylko na jednym gatunku metalu?
Oczywiście nie wszyscy, ale często tak jest. Dla przykładu, w zeszłym roku Volbeat było tutaj na trasie z Metaliką, a kiedy mieli wolny dzień, grali swoje koncerty jako headlinerzy i zaprosili nas na trzy wspólne występy. Wiedzieliśmy, że w Europie są popularni i że można usłyszeć ich kawałki w radiu w Stanach, ale nasza muzyka bardzo się różni od ich brzmienia. Kiedy graliśmy te koncerty, niektórym podobało się to, co słyszeli, ale z drugiej strony było wiele młodszych osób, dla których Volbeat był prawdopodobnie najcięższym, czego kiedykolwiek słuchali i nie koniecznie kupowali nasz przekaz. W Ameryce ludzie często mają tylko kilka ulubionych zespołów z poszczególnych gatunków i niczego innego nie słuchają. Jeżeli zapytam kogoś, jakie są jego ulubione zespoły metalowe, najprawdopodobniej wymieni Slayer albo Metallikę i właściwie nic więcej go nie interesuje. Wtedy odpowiadam, że być może polubisz także nasz zespół, bo mamy dość zbliżone brzmienie i czasami to działa, ale ci ludzie sami z siebie nie szukają nowej muzyki. Nie mają tak dużego apetytu na nowości, jak ludzie w Europie.
Może nie spodoba ci się Power Trip, może nie zostaniesz naszym odbiorcą, ale nikt nie powie, że jesteśmy do dupy.
To ciekawe, bo z perspektywy Europejczyka zawsze wydawało mi się, że jesteście jednym z nielicznych zespołów, które mogą łączyć publikę w różnych grupach wiekowych. Z jednej strony macie świeże i współczesne brzmienie, z drugiej to wciąż coś, co mogłoby trafić w gusta zwolenników grania z lat 80.
Myślę, że barierą czasami czasami jest to, że nie mamy ani odrobiny czystych wokali i nie korzystamy z dwukopu. Dla niektórych jest to zbyt surowe, zbyt punkowe i nie ma znaczenia, jak dobrze gra nasz gitarzysta albo jak dobrze ja będę śpiewał. Często mówię ludziom, że jeśli lubią metal, to śmiało mogą nas posłuchać, bo nie jesteśmy do dupy [śmiech]. Może nie spodoba ci się Power Trip, może nie zostaniesz naszym odbiorcą, ale nikt nie powie, że jesteśmy do dupy. Wydaje mi się, że w tym sensie stworzyliśmy coś, co trafia i do młodszych, i do starszych.
A może dla niektórych barierą są teksty? Kiedy pierwszy raz zobaczyłem okładkę "Manifest Decimation", pomyślałem, że to jakiś zapomniany thrashowy zespół z lat 80., ale szybko okazało się, że nie śpiewacie o "aniołach śmierci", a raczej prowokujecie do refleksji.
Mamy dość ponury wizerunek, ale zawsze staram się zawrzeć w tekstach jakiś fragment mojego życia. Czasami kiedy znajduję w sobie coś, czego nie lubię, staram się ubrać to w nieco większą historię, bardziej ilustracyjną, podszytą symboliką i alegoriami. Staram się podchodzić do tego jak do poezji i wycinać wszystkie słowa, które nie mają żadnego znaczenia. Za każdym słowem musi coś stać. Nie znaczy to, że chcę prawić kazania, ale jakaś wiadomość musi za tym stać, a czasami łączę ją z tymi klasycznymi dla metalu symbolami - aniołami śmierci, katami, średniowieczną bronią i tak dalej. Staram się robić z tym coś nowego. W dużym stopniu sprowadza się to do porządkowania myśli i odczuć, a później przemieniania ich w utwory.
Myślisz wtedy również o słuchaczach i o tym, jak odbiorą te teksty?
Tak, dlatego też zazwyczaj jakąś prostą myśl - na przykład "traktuj innych tak, jak sam chciałbyś być traktowany" - ubieram w metaforę. Ta otoczka sprawia, że temat staje się ciekawszy i dzięki niej ludzie mogą chętniej zagłębiać się w teksty. Z drugiej strony myślę też o ludziach, którzy nie czują potrzeby analizowania tekstów, tych, którzy chcą mieć po prostu coś, co będą mogli pośpiewać z nami na koncertach.