Gry pojawiają się nie tylko jako inspiracja, ale też piszesz do nich muzykę. Jak ważne to dla ciebie medium?
Od dziecka jestem zadeklarowanym nerdem i pewnie zostanę nim do śmierci. Lubię gry wideo, jak i papierowe gry RPG, gry bitewne, planszówki - po prostu gry. Lubię też wymyślone światy, lubię się w nich gubić, ale też analizować, jak one działają, jak opowiadają swoje historie. To dla mnie bardzo ważne przy konstruowaniu brzmienia kolejnych płyt. Na każdą płytę mam trochę inny pomysł i staram się poprzez samą muzykę, tytuły dać sygnał narracyjny. Tworzę muzykę bez wokalu, nie ma w niej tekstów, dlatego narracja jest bardzo otwarta, bo poza tytułami nie ma żadnych słów, które mogą coś zasugerować. To jednocześnie błogosławieństwo i przekleństwo instrumentalnej muzyki elektronicznej, bo bardzo trudno do niej doczepić treści ideologiczne i polityczne.
Eskapizm mojej muzyki wydawanej jako Naphta wynika też z tego, że na beznadziejność obecnej sytuacji społeczno-politycznej można reagować agresją, a można po prostu uciec w krainę fantazji.
Chcesz takie treści przemycać w swojej muzyce?
To, co realizuję pod szyldem Naphta jest i pewnie pozostanie muzyką eskapistyczną. Zaangażowanie społeczne w takiej muzyce dzieje się bardziej na poziomie infrastrukturalnym i środowiskowym. Bardzo ciężko przekazać treści zaangażowane w muzyce, którą robię i jednocześnie bardzo łatwo można się poślizgnąć, zrobić to w taki ciężki i pretensjonalny sposób. Ja mam z tym problem, ale są przykłady udane. Kilka lat temu wyszła w Stroboscopic Artefacts płyta włoskiego duetu Dadub, gdzie w muzykę były wplecione fragmenty przemówień politycznych. To dość oczywisty sposób na spolitycowaznie muzyki i trzeba się starać, żeby to się udało. Dadub to chlubny przykład, ale jestem w stanie przywołać z dziesięć płyt, gdzie to zupełnie nie wyszło i brzmi bardzo pretensjonalnie.
W kontekście całej mojej twórczości muzycznej, ciężko byłoby mi zrobić zwrot w stronę zaangażowania społecznego i politycznego. Natomiast robię to na poziomie mojej publicystyki muzycznej, czym sobie napytuję biedy [śmiech]. Eskapizm mojej muzyki wydawanej jako Naphta wynika też z tego, że na beznadziejność obecnej sytuacji społeczno-politycznej można reagować agresją, a można po prostu uciec w krainę fantazji. W publicystyce mogę być zaangażowany, w muzyce stosuję eskapizm.
Jak oddzielasz swoje projekty, po składzie osobowym?
Czasem tak, a czasem zdarza mi się grać z tymi samymi ludźmi zupełnie inne rzeczy. Nie lubię się nudzić w muzyce. Wiem, to banalne, ale nie zawsze da się je zmieścić pod jednym aliasem. Staram się robić dużo różnych rzeczy - z jednej strony dlatego, żeby nie stać się dziadkiem Simpsonem krzyczącym na chmury, nie stracić powiązania z tym co się dzieje obecnie, nie zamknąć się we własnych obsesjach. Z drugiej, muzyka jest dla mnie narzędziem ekspresji. Współczesność pozwala na ekspresję dużo łatwiej niż wszystkie inne wcześniejsze epoki. Co więcej, między nagraniem utworu a wpuszczeniem go do internetu nie mija żaden czas. Nie trzeba iść do studia, zapłacić inżynierowi, który cię nagra, potem komuś, kto to zmiksuje, zmasteruje, a na końcu jeszcze znaleźć kogoś, kto to da do radia. Teraz tego nie ma, kilka klików i już twoja muzyka jest dostępna.
To mocno zmieniło branżę muzyczną, w wielu aspektach na lepsze, w innych na gorsze, natomiast dla bardzo płodnych artystycznie ludzi jest to sytuacja idealna. Bardzo szanuję i podziwiam Jakuba Lemiszewskiego, który jest muzycznym kameleonem, często zmienia skórę, dużo częściej niż ja i jakoś udaje mu się to oddzielać. Między Sierścią, a jego solową płytą "Bubblegum New Age" jest ogromna różnica, a jednak to ta sama osoba. Wydaje mi się, że to jest do pogodzenia i cieszę się, że jest sporo ludzi, którzy mogą się realizować w tych hiperaktywnych i hiperkomunikacyjnych czasach i mają siły, żeby to robić.
Jak to się stało, że zaczynając od metalu trafiłeś do muzyki elektronicznej?
W moim małym mieście jedyna muzyka alternatywna, jaka była dostępna to muzyka gitarowa. Takich płyt się słuchało, takie było środowisko. Zmieniłem otoczenie, przeprowadziłem się ze swojego małego miasteczka do dużego miasta, Wrocławia. Zacząłem pracę w studenckim Radiu Luz (w którym do dzisiaj prowadzę audycję Purpurowe Rejsy). Rozgłośnie studenckie to temat na osobną opowieść, bardzo pomagają w obiegu muzyki niszowej. W każdym razie trafiłem do nowego środowiska, które słuchało muzyki elektronicznej.
Drugim czynnikiem był boom blogosfery muzycznej. Zaczynałem wtedy też pisać o muzyce w internecie, blogi były jednym ze źródeł nowej, świeżej muzyki. Zacząłem dostawać pierwsze promówki. To mnie wszystko pochłonęło, ale też zamknęło na cięższe brzmienia na pewien czas. Z Jędrkiem Jendrośką zaczęliśmy prowadzić portal Lineout.pl, który był bardzo nastawiony na nowości. A teraz... pojawiły się siwe włosy [śmiech], to mogę iść swoją własną ścieżką, na której jest miejsce na galopady o rycerzach, nowoczesny jazz, muzykę afrykańską.
Im jestem starszy, tym mam mniej oporów przed czymkolwiek w muzyce, pojęcie "guilty pleasure" przestało mieć dla mnie sens.
Co spowodowało, że wróciłeś do metalu? Czy on cały czas w tobie gdzieś tam był? Jak ja sobie przypomnę, czego słuchałem w wieku gimnazjalnym, to wspominam swoje fascynacje - nu metal, post-grunge, często drugoligowe - z pewnym zażenowaniem.
[śmiech] No tak, w naszym pokoleniu chyba każdy słuchał nu metalu, Korna, Slipknota. Ja też, ale mnie bardziej ciągnęło do ekstremalnych odmian gatunku - death i black. To nie jest tak, że od metalu odciąłem się całkowicie, bo wracałem chociażby do płyt zespołu Death, którego do dzisiaj słucham, kiedy nie wiem, czego posłuchać. Natomiast wydaje mi się, że trochę zmęczyło mnie gonienie w piętkę muzyki elektronicznej. Inna sprawa, że im jestem starszy, tym mam mniej oporów przed czymkolwiek w muzyce, pojęcie "guilty pleasure" przestało mieć dla mnie sens. Na dodatek lżejsza muzyka gitarowa przechodzi teraz kryzys. Stała się nudna i przewidywalna, wytraciła swój impet. Wiadomo, jako biały chłopiec z prowincji mam tę gitarę wydrukowaną w siebie, więc szukając ratunku jej miejsca w swojej duszy, wróciłem do korzeni. A metal przecież teraz, szczególnie w swoich radykalnych, dziwacznych formach, pcha muzykę gitarową do przodu. Wciąż dużą inspiracją pozostaje dla mnie muzyka jazzowa, w której, wbrew pozorom, dzieje się bardzo dużo i niejako rykoszetem od EABS, z którymi dzielę wydawcę, czuję się blisko londyńskiej sceny jazzowej. To co tam się dzieje, jest bardzo świeże i inspirujące.
Właśnie, o stanie sceny klubowej zdarzało ci się wypowiadać dość ostro i niepochlebnie.
Wiesz co, muzyka klubowa jest bardzo różnorodna. Pod ten parasol wrzuca się radykalnie różne rzeczy. Deconstructed club, muzyka taneczna inspirowana rytmami afrykańskimi, jak singeli czy gqom pchają elektronikę do przodu. Jest ferment, a że pewne rzeczy się spopularyzowały, to inna sprawa. Techno technu nierówne. Trzeba być świadomym, jak definiujemy sceny i jak używamy nazw gatunków. Wszystko się sobą miesza. A jeżeli coś nam wydaje się nudne, to znaczy, że patrzymy w złe rejony. Nawet w disco polo ludzie mający muzyczną głowę na karku, potrafią znaleźć perły, choć ja tego nie rozumiem.
Wrócę teraz do tego, o co pytałeś na początku, czyli mieszania ról dziennikarza i muzyka. Chodzi o to, żeby nie popaść we frustrację, marazm, depresję, trzeba się cały czas stymulować i szukać. Jeśli twoja ulubiona muzyka przestaje przynosić ci satysfakcję, znajdź sobie inną albo poszukaj w jej nieoczekiwanych zakamarkach. Mamy takie czasy, że każdy gatunek, każda stylistyka przeżywa swój renesans, wbrew temu, co mówią malkontenci. Trzeba tylko pokopać. I tak, zdarza mi się powiedzieć coś jadowitego, ale tylko z troski o muzykę, którą lubię.
Innym ważnym elementem twojej twórczości jest muzyka afrykańska, co bardzo słychać na Naptha and the Shamans. Jak wyglądała droga do niej?
W największym skrócie - Talking Heads i UK funky. Talking Heads poznałem dużo szybciej, na poziomie swojego indie olśnienia. "Remain in Light" powaliło mnie na kolana, szczególnie rytmicznie. Muzyka, której słuchałem do tamtej pory była dość nieskomplikowana rytmicznie, czy mówimy o metalu, czy o hip-hopie, którego też dużo słuchałem. Zawsze mi się podobały numery, które ten rytm przełamywały, bawiły się nim. Poczytałem więcej o Talking Heads i ich płytach, pojawiła się tam Zachodnia Afryka i zacząłem szukać.
Wpływ UK funky to numer "Township Funk" DJ Mujavy grany przez londyńskich didżejów. Sprawdzam go - RPA. Czyli mamy już dwa ośrodki rytmiczne dla mnie ważne. Potem Jędrek Jendrośka, z którym już wtedy nagrywaliśmy wspólnie muzykę (a teraz wracamy pod szyldem Solar Drums), wkręcił się bardzo w muzykę afrykańską i to przez niego wszystko się połączyło. Do tego dochodzi Sun Ra, który zawsze był jedną z moich najważniejszych inspiracji muzycznych.
Z tych inspiracji wyrasta zespół Rzęsy i Rosa, gdzie gram na basie. Nagraliśmy już debiutancki materiał inspirowany wieloma różnymi osobowościami muzycznymi, które składają się na ten projekt - jest tam i krautrock i pop, i muzyka afrykańska. Bartek Kruczyński mówi, że to afro-kraut, to chyba najlepiej określa naszą muzykę.
Dużo jeszcze masz projektów w przygotowaniu?
W zasadzie to tak i to nawet nie są to rzeczy, które powstały niedawno. Rzeczy, które ukażą się niedługo, jak Gaijin Blues czy winylowa EP-ka dla Skylax pochodzą jeszcze z, tak to nazwijmy, mojego okresu klubowego. Utwory na tej drugiej płycie mają nawet trzy lata. Wsadziłem tam trochę polskich sampli. To muzyka bardziej na parkiet, ale jest w niej trochę dziwactw.
Gaijin Blues to mój duet z Michałem Szczepańcem, który gra ze mną praktycznie we wszystkich moich zespołach. Materiał, jak już podpowiada nazwa, jest inspirowany Japonią. Przywieźliśmy z Michałem stamtąd trochę płyt winylowych, wycięliśmy z nich trochę sampli i potem zbudowaliśmy do tego instrumentację, żeby zatrzeć granicę między samplami a nagraniami i pobawić się konwencją. Bardzo lubię dźwięki, do których mają dostęp instrumenty spoza naszego kręgu kulturowego, te wszystkie mikrotony, super dziwne tekstury brzmieniowe. To świetna, inspirująca rzecz.
fot. Hubert Misiaczyk