Krvavy - "Tragikosmos" (wydanie własne)
Jak wspomniałem w pierwszej części zestawienia, hip-hopu będzie tu niewiele, a to, co będzie, raczej odbiega od komercyjnych standardów. Nie da się natomiast odbiec od nich dalej niż robi to Krvavy, jeden z najlepszych rapujących tekściarzy nad Wisłą. Jak to się stało, że "Tragikosmos" nie zrobił większej kariery? Nie mam pojęcia, ale jego autor jest tak bardzo skoncentrowany na przekazie emocji (nawet występy na scenie sprawiają mu typową dla introwertyków trudność), że być może wszelakie działania promocyjne nie miały dla niego większego znaczenia.
Lastryko - "Lastryko" (Music is the Weapon)
Nazywali się kiedyś Walrus Alphabet, ale po dołączeniu nowego perkusisty, Jacka Reznera postanowili zmienić nazwę i słusznie, bo to faktycznie zupełnie inny zespół, który potrafi łączyć tak skrajnie odmienne gatunki, jak free jazz, shoegaze czy post-rock nie tylko na długości całej płyty, lecz w pojedynczym kawałku.
Lasy - "Little Giant" (wydanie własne)
Stendek to producent od lat ściśle związany z trójmiejską sceną muzyczną, ale niedawno jego aktywność znacznie się zwiększyła i zatacza coraz szersze kręgi. Zaczęło się od dołączenia do składu zespołu Reni Jusis, co siłą rzeczy zakończyło się wymianą doświadczeń i inspiracji, a z nich (i z fascynacji przyrodą) wykluły się Lasy - projekt idealnie wyważający przebojowość ze słabością do eksperymentalnej muzyki.
Lost Education - "Book of Dreams" (Lado ABC)
Tłumaczenie prozy Williama S. Burroughsa nie należy do zadania łatwego. Skomplikowany, poetycki język często kamufluje znacznie słów w niemożliwych do połączenia kontekstach i być może dlatego wciąż nie doczekaliśmy się polskiego wydania "My Education: Book of Dreams", ostatniej książki pisarza. Okazuje się natomiast, że można tę treść przetłumaczyć na dźwięki, co trio złożone z Hani Piosik, Pawła Szamburskiego i Patryka Zakrockiego uczyniło w imponujący, nastrojowy i niebanalny sposób.
Lotto - "VV"
Przytłaczający sukces poprzedniego albumu Lotto (przynajmniej wśród mediów muzycznych) był zaskakującym fenomenem, który niestety nie przełożył się na oszałamiające frekwencje podczas koncertów czy karierę zagraniczną, ale chyba nikt nie miał złudzeń, co do pozycji, jaką muzyka tak wyraźnie pozbawiona choćby szczątkowych elementów komercyjnego potencjały musi zajmować. Twórców Lotto zupełnie to nie zraziło, nagrali kolejny znakomity album, sięgając po identyczną formułę, ale robiąc z niej zupełnie inny użytek.
Maciej Obara Quartet - "Unloved" (ECM)
Polska ekipa w legendarnej wytwórni Manfreda Eichera to powód do dumy sam w sobie, co jednak istotniejsze, jej pierwszy album w tych barwach doskonale broni się bez odwoływania do autorytetu ECM. "Unloved" to pierwszy studyjny materiał kwartetu, wszystkie wcześniejsze rejestrowano podczas koncertów, o co miałem zresztą okazję zapytać kiedyś Macieja Obarę. Odpowiedział wówczas: Pewne rzeczy po prostu czasem łatwiej robić na koncertach, udają się bardziej spontanicznie, jest inny rodzaj skupienia, dzieje się to bardziej naturalnie. Okazuje się jednak, że studio zupełnie mu nie przeszkodziło, to inny rodzaj energii, lecz wciąż oczarowujący pomysłowością.
MaJLo - "Over the Woods" (Sounddict)
Są takie albumu, które zdają się być skazane na sukces, a jednak z niewiadomych przyczyn nie chce on nadejść. "Over the Woods" należy do tej grupy, bo w kraju, gdzie James Blake ma dziesiątki słuchaczy, przedsięwzięcie Macieja Milewskiego (wcześniej mocno związanego ze sceną jazzową) powinno być rozchwytywane i lansowane przez wszelkie rozgłośnie radiowe. Nic jednak straconego, może to tylko chwilowe zagapienie. Mam szczerą nadzieję, że ten rok będzie należeć do MaJLo.
Mala Herba - "Mala Herba Demo" (wydanie własne)
W 2017 roku wyjątkowo często wracano do tradycji. Robił to Jazz Band Młynarski-Masecki, robiła to Hańba! i robiło to wielu innych, ale nikt nie sięgnął po tak nieoczywiste i zaskakujące rozwiązanie, jak połączenie muzyki ludowej z synthwavem. Nikt, poza Mala Herba, czyli solowym projektem Zosi Hołubowskiej z między innymi Wilczych Jagód. Efekt jest porażający w swojej przebojowości i rozbudza apetyt na znacznie więcej niż dwudziestopięciominutowe demo.
Marksman - "Hawok" (wydanie własne)
To niestety ostatni materiał, jaki słupska ekipa opublikowała, ale jednocześnie idealne pożegnanie. Hardcore punkowy bunt z wyraźnymi naleciałościami z emo w najlepszy wydaniu, a w dodatku z tekstami w języku polskim. Dla fanów Touché Amoré albo The Saddest Landscape pozycja obowiązkowa.
Maszyny i Motyle - "Czas" (wydanie własne)
Duet z Warki poznałem w 2010 roku, przy okazji nieodżałowanego festiwalu Asymmetry, ale właściwie jest to zespół, którego nie da się poznać. Każdy ich powrót to zupełnie nowe brzmienie, a "Czas" to zmiana wręcz radykalna i chwilę mi zajęło osłuchanie się z nią czy nawet polubienie. Wreszcie jednak te dziwaczne dźwięki przeniknęły twardość czaszki i zagnieździły się we wnętrzu, mobilizując do kolejnych odsłuchań, bo to materiał, który za każdym razem fascynuje jeszcze silniej.
Merkabah - "Million Miles" (Instant Classic)
Mam takie zautomatyzowane skojarzenie - kiedy myślę o połączeniu rocka z saksofonem, natychmiast słyszę fragmenty ścieżki dźwiękowej z filmu "Lwie serce" z Jean-Claudem Van Dammem. Filmu skądinąd całkiem przyzwoitego, bo to pierwsza dramatyczna rola Belga, ale ta fatalna fuzja złych riffów gitarowych z jeszcze gorszymi saksofonowymi rujnowała niemal każdą scenę. Na szczęście da się to też zrobić dobrze, czego Merkabah zawsze była dowodem, a na "Million Miles" po prostu podniosła poprzeczkę jeszcze wyżej i nawet Van Damme z lat 80. nie byłby w stanie nad nią przeskoczyć.