Schammasch - "The Maldoror Chants: Hermaphrodite" (Prosthetic)
Szwajcarzy od kilku lat są w absolutnej czołówce moich ulubionych metalowych zespołów, a już wydane w 2016 rok "Triangle" (aż trzy płyty i sto minut muzyki!) odebrało mi dech w piersiach. Problemem wydawał się jednak ciąg dalszy, bo jak po tak masywnym materiale stworzyć kolejny równie zaskakujący? Muzycy Schammasch wybrali najlepszą drogą i po prostu przebudowali swoje brzmienie, pozostawiając kilka charakterystycznych elementów, a w dodatku tym razem skondensowali energię w zaledwie półgodzinie.
Schneider Kacirek feat. Sofia Jernberg - "Radius Walk" (Bureau B)
Stefan Schneider i Sven Kacirek tworzą w oparciu o muzykę, jaką zarejestrowali podczas licznych podróży do Kenii, ale porzućcie stereotypy - nie znajdziecie tu "world music", lecz jego odbicie w elektronicznym, awangardowym zwierciadle. Efekt jest zniewalający i pięknie łączy dwa odległe światy.
Sect - "No Cure For Death" (Southern Lord)
W kręgach politycznie zaangażowanego hardcore punka Sect uchodzą za swoistą supergrupę tworzoną przez muzyków Cursed, Racetraitor i Catharsis. W szesnastu minutach premierowego materiału zmieścili aż dziesięć kawałków, wszystkie wściekłe i rozgniewane na kondycję współczesnego świata za co - rzecz jasna - obrywa się przede wszystkim politykom.
Sextile - "Albeit Living" (Felte)
Gdyby wziąć Ministry z początku działalności (ale już po chwilowej fascynacji new romantic) i wymieszać z Killing Joke z okresu "Night Time", znaleźlibyśmy się blisko rewirów, jakie Sextile penetrują na swoim drugim albumie. To oczywiście zaledwie proste, nie do końca reprezentatywne porównanie, ale jeżeli lubicie bunt w chłodnym wydaniu, trafiliście idealnie.
Shelling - "Waiting For Mint Shower!!" (White Paddy Mountain)
Shoegaze i dream pop zawsze były ze sobą silnie powiązane, nic więc dziwnego, że Japończycy z Shelling na swoim drugim albumie delikatnie przesunęli zainteresowanie w kierunku sennych, delikatnych piosenek z gitarowym hałasem przeniesionym na drugi plan. Efekt okazał się zaskakująco korzystny, bo dzięki temu "Waiting For Mint Shower!!" nie brzmi jak kopia jakiegokolwiek innego albumu, a w dodatku eteryczny głos Ayi zdaje się być wprost stworzony do tej stylistyki.
Spotlights - "Seismic" (Ipecac)
Był taki moment, że wszystko, co dało się opisać mianem "post-metal" zaczynało brzmieć podobnie. Gatunek zyskał szerszą publikę, a w konsekwencji zalała nas fala kopii Cult of Luna czy Isis, ale na szczęście nie zabrakło śmiałków spoglądających poza horyzont i do nich można zaliczyć małżeństwo Quintero, które na drugim albumie Spotlights serwuje idealnie wyważone proporcje między ciszą a hałasem pozwalające wierzyć, że przedrostek "post" wciąż nie ma ściśle dookreślonego znaczenia.
Squalus - "The Great Fish"
Jeżeli można nazwać tę muzykę metalem, to jest to jeden z najlepszych metali ubiegłego roku, a jeżeli nie można, to po prostu kawał solidnej, bardzo dziwnej muzyki. Czterech z pięciu muzyków Squalus tworzy także Giant Squid, który sam siebie opisywał jako progresywny sludge i wyraźnie to słychać także na "The Great Fish".
Suzi Wu - "Teenage Witch" (Lucky Number)
Suzi łączy pop i punk rock, ale nie tak, jak blink-182 albo Green Day, to raczej zderzenie przebojowości ze wściekłością bez wyraźne przynależności gatunkowej. Na "Teenage Witch" weszły zaledwie cztery utwory, niemniej to przykuwająca uwagę wizytówka młodej artystki obdarzonej ogromnym potencjałem. Trzymam kciuki, by w 2018 roku zrobiło się o niej głośno.
Synths Versus Me - "Sex / Body / Touch" (Oráculo)
Tę składankę kończy muzyka duetu Synths Versus Me - to pierwsze, co usłyszycie po włączeniu nowego albumu Hiszpanów i to w języku polskim. Szybko robi się swojsko, a nawet bardziej, jeżeli wychowaliście się na muzyce elektronicznej z lat 80. Naleciałości z industrialu czy EBM, jakie były obecne na albumie "Auferstehung" z 2015 roku, tutaj całkowicie uleciały, zastąpił je archaiczny, równie taneczny bit.
The Myrrors - "Hasta La Victoria" (Beyond Beyond Is Beyond)
Można iść na łatwiznę i nazwać muzykę The Myrrors psychodelicznym rockiem. Z jednej strony nie będzie to rozmijanie się z prawdą, z drugiej należałoby dodać, że w centrum nie znajduje się przesterowana gitara i jej dziesięciominutowe wyziewy. Na "Hasta La Victoria" dominują plemienne dźwięki utrzymane w przygnębiającym tonie, do których zamiast radośnie pląsać, łatwiej pogrążyć się w zadumie.
The Picturebooks - "Home is a Heartache" (RidingEasy)
Kolejni autorzy jednego z najbardziej pamiętnych koncertów w historii Soundrive Festival. Tylko dwie osoby, a energia jakby stała za nimi cała armia. Żyją w trybie koczowniczym, niemal cały czas w drodze, nagłaśniani przez ojca jednego z nich, prowadzący każdy aspekt swojej działalności samodzielnie. Słowem, uosobienie etosu rock'n'rolla, a przy okazji zręczni kompozytorzy sypiący przebojami jak z rękawa.
The Spacelords - "Water Planet" (Tonzonen)
Nazwa zobowiązuje, a jak "władcy kosmosu", to oczywiście space rock. Jak większość mogłaby się spodziewać, track lista jest dość krótka, ale trzy utwory trwające łącznie ponad czterdzieści minut najlepiej wysłuchuje się ich w ciągu, który przenosi słuchaczy na inną, być może tytułową planetę.