K-M
Krenz - "Krenz Reborn"
Instrumentalny hip-hop, breakbeat, wczesny dubstep (jeżeli to określenie nadal kojarzy ci się tylko ze Skrillexem, koniecznie je zweryfikuj!), odrobina trip hopu, duża dawka mroku narzucającego tajemniczy nastrój i potężne uderzenia basu - z tych składników powstało nowe wydawnictwo Krenza, które w powolnym tempie, czasami przy użyciu hipnotycznych rytmów, kiedy indziej oddalając się w mniej regularne formy, wkrada się do głowy i kiedy już uwije w niej gniazdko, to prędko się go nie pozbędziecie.
Biłgorajski folklor geograficznie większości z nas powinien być bliższy niż folk amerykański albo chiński, ale najprawdopodobniej właśnie o jego brzmieniu będziecie mieć najmniejsze wyobrażenie, co Królówczana Smuga próbuje odmienić, przyciągając zarówno wyjątkową muzyką, jak i unikalnym wizerunkiem. Słowo "wyobrażenie" ma jednak kluczowe znaczenie, bo na albumie "Żałosne" próżno szukać odświeżania tradycji jeden do jednego - to jej nowe, podszyte odrobiną czerni, enigmatyczności oblicze.
Krzta - "Żółć. Niszczenie. Zgliszcze"
Do olsztyńskiej Krzty już chyba na dobre przylgnęła łatka uwspółcześnionego Kobonga, ale to duże uproszczenie. Trio z Warmii i Mazur ma wiele punktów stycznych z mathcorem, ich furiacko połamane i przepełnione dziwnymi podziałami rytmicznymi numery nie należą do najprostszych, a w dodatku na "Żółć. Niszczenie. Zgliszcze" znajdziecie morze tak negatywnych emocji, że trudno sobie wyobrazić, aby ilustrowało je coś innego niż ta ciężka i gęsta od nut muzyka. Poza gitarowymi zawijasami, z miejsca trafi was także piwniczny sludge rodem z Nowego Orleanu - taryfy ulgowej nie ma.
Ksiaze700 - "Bye 700"
Na początku był emo-trap, później był zwrot w kierunku hyperpopu, teraz trudno jednoznacznie określić, jaką muzyką para się Ksiaze700. Stałymi elementami pozostały jednak zaczerpnięta z pierwszego z nich pełna emocji artykulacja osobistych tekstów i zaczerpnięta z drugiego przerysowana cukierkowość zglitchowanego popu. Jeżeli nadal uważacie, że auto-tune to samo zło, lepiej po ten materiał nie sięgajcie, ale jeżeli potraficie potraktować głos jak jeden z instrumentów, który również można przesterować i zniekształcić, niewykluczone, że ten słodko-gorzki album zostanie z wami na dłużej.
Lowpass - "Lowpass"
Miły ATZ, Marceli Bober, Miroff i Wuja HZG - podpis tych czterech postaci pod jednym projektem powinien stanowić wystarczającą rekomendację. Są tutaj momenty z pogranicza lo-fi, momenty z pogranicza r'n'b czy funku (za sprawą "żywego" basu), są nieoczywiste beaty i sample, a do tego znakomicie uzupełniający się dwugłos. Czasami da się wyczuć aurę końcówki lat 90. i początku XXI wieku, ale w kontekście współczesnego hip-hopu to zdecydowanie jeden z tych albumów, które spoglądają w przyszłość.
Luna - "Caught in the Night"
Wyrazistych, oryginalnych i charyzmatycznych gwiazd popu wciąż mamy w Polsce niewiele, ale Luna spełnia wszelkie kryteria wizerunkowe, żeby stać się jedną z nich w przyszłości, a w dodatku posiadła tę niezbędną cechę, dzięki której nawet przy komercyjnym sukcesie nie odstraszałaby zwolenników muzyki spoza głównego nurtu - potrafi pisać przebojowe, ale niebanalne piosenki. EP-ka "Caught in the Night" to dopiero przedsmak jej umiejętności, czekamy na pełen album!
Mahjong - "Blue"
Solowy projekt Mai Kozłowskiej to skromna, kameralna, wyciszająca muzyka, w której dominuje brzmienie fortepianu i przy całej tej subtelności, potrafi chwycić za serce z tak wielką siłą, że trudno się od niej oderwać. A że debiutancka EP-ka trwa zaledwie piętnaście minut, nie sposób uciec od wielokrotnego zapętlania tych czterech odegranych tak, jakby jutro miało nie być utworów.
Mala Herba - "Demonologia"
Zosia Hołubowska to techno-wiedźma, która odprawia magiczne rytuały za pomocą wyrazistych beatów, upiornego śpiewu i nawiązań do muzyki ludowej. W średniowieczu za wzywanie do tańca przy pomocy tak demonicznych dźwięków pewnie czekałby ją stos, dzisiaj słuchając "Demonologii", można dojść wyłącznie do wniosku, że jest to "sztos".
Mānbryne - "Heilsweg: O udrece duszy i tułaczce ciała"
Mānbryne - powstałe z inicjatywy Sonneillona (Blaze of Perdition) i Renza - to projekt, który przetrwa próbę czasu. Na "Heilsweg" uchwycono to, co w black metalu najważniejsze, czyli próbę zmierzenia się z otchłanią i ludzkimi słabościami od lat ciągnącymi nas w dół. Zawartość tekstowa - w dużej mierze hiperpodniosła, zawieszona między religijną zadumą a eschatologicznymi rozważaniami - książkowo współgra ze sczerniałym metalem w konwencji szwedzkiej. Tu nie ma miejsca na dziwactwa, są za to blasty, tremolowane riffy i wisielcze melodie.
Marszałek - "Rdza"
Marszałek (dawniej Pizdudski) nigdy nie bawił się w subtelność, ale zazwyczaj miało to wymiar wyłącznie tekstowy i nie raz bywało sparowane z chwytliwą melodią. No nowym albumie stara, sprawdzona formuła zdaje się być pokryta tytułową rdzą - to bardziej surowa muzyka, hałaśliwa i nieprzewidywalna, bogata w zaskakujące pomysły, choć nadal kameralna i minimalistyczna, a co najważniejsze, rdza nie tknęła tekstów, których ostrze wciąż po mistrzowsku wycina fragmenty rzeczywistości i pozwala przyjrzeć się im z bliska.
Marta Bijan - "Sztuka płakania"
Stylistycznie transformacja Marty Bijan z pierwszego w drugi album może nie wydawać się aż tak bardzo drastyczna, bo i jeden, i drugi da się opisać jako pop, ale to tylko bardzo ogólna wskazówka, bo na "Sztuce płakania" śląska artysta obrała nowy kierunek, ustrzegła się banału i przedstawiła dziewięć przemyślanych, melancholijnych i przebojowych utworów. Współczesny pop to coraz bardziej ambitna muzyka, a w Polsce Marta Bijan jest tego doskonałym przykładów.