C-E

Ciśnienie/Lód 9/Orkiestra Dęta KWK Wujek - "Brass Album"

Jeden z największy skandali 2020 roku to niedocenienie tego absolutnie wyjątkowego albumu, ale trzeba podkreślić, że odkrycie go wymagało dużej determinacji w poszukiwaniu pereł wśród niszowych, skromnie promowanych wydawnictw (sami natrafiliśmy na niego ponad pół roku po premierze). Warto nadrobić, bo to unikalne połączenie jazzu, rocka i orkiestry dętej. Niech wam nawet na myśl nie przychodzą koszmarki pokroju "S&M", to muzyka tworzona wspólnymi siłami przez Ciśnienie i Lód 9 (czyli pół Ciśnienia) oraz Orkiestrę Dętą Kopalni Węgla Kamiennego Wujek, a rezultat jest porywający, monumentalny i hipnotyzujący. Koniecznie słuchajcie głośno!

Cleopatra Lo - "Melting Away"
Cleopatra Lo to była członkini nieodżałowanego Destructive Daisy, ale w solowym wcieleniu od hałaśliwego grunge'u, bardziej interesuje ją snucie sennych wizji spod znaku lo-fi dream popu. Niewiele na jej temat znajdziecie w sieci, a nawet sam album dostępny jest w nielicznych źródłach, ale przecież ta tajemnicza aura tylko wzmaga zainteresowanie.

 

 

Coals - "Docusoap"

Ubiegłoroczny album Coals nie pozostawia złudzeń - to obecnie jedna z najgorętszych nazw w Polsce. Łukasz Rozmysłowski i Kacha Kowalczyk (swoją drogą zaliczyła w 2020 kilka świetnych gościnnych występów - u Nath, Kurkiewicza, Paszki czy Taco Hemingway'a) nie dość, że potrafią pisać melodie, od których trudno się wyzwolić, to jeszcze stale spoglądają naprzód, przełamują bariery stylistyczne i kreują unikalne brzmienie. Świat już od dawna powinien leżeć u ich stóp.

Czarodziej i Pan Enigmo - "Czarodziej i Pan Enigmo"

To musi być magia, bo "Czarodziej i Pan Enigmo" z jednej strony brzmi jak słuchowisko, z drugiej trudno nie przytupywać do tych szeleszczących sampli wprost z wysłużonych winylów. Jest tutaj trip-hopowa aura, a jednocześnie nie ma wątpliwości, że ta muzyka trip-hopem być nie może; są momenty rapowane, ale w tak specyficzny sposób, że zatwardziałym zwolennikom rapu raczej nie podejdą... Tajemniczy czar nie pozwala jednak oderwać się od tego przedziwnego albumu.

Deathfromoverdose - "Godlike!"

Deathfromoverdose w minionym roku nie próżnował - najpierw wydał dwie części "Digi Deth", a w połowie grudnia dorzucił "Godlike!" i wyraźnie odszedł w kierunku muzyki mniej agresywnej, znacznie bardziej nastrojowej. Na jego beatach można było usłyszeć już Młodego Yerbę, Nath czy Malego Elvisa i trzymamy kciuki za to, żeby w 2021 roku jego charakterystyczne podkłady rozprzestrzeniły się jeszcze bardziej (współpraca z Korozją albo ze Zdechłym Osą byłaby strzałem w dziesiątkę), bo to zdecydowanie jeden z najbardziej niedocenionych producentów w Polsce.

 

 

Doctor Visor - "The Funeral Portrait"
Łatwo jest wrzucić cały polski synthwave do jednego worka, ale 2020 roku pokazał, że to scena bardzo różnorodna i wciąż rozwijająca się w zaskakujących kierunkach. Moloch od pierwotnego brzmienia odszedł na tyle daleko, że postanowił przybrać nowy pseudonim - Doctor Visor, a w jego wydaniu retro-brzmienia generowane za pomocą syntezatorów najbliższe są muzyce filmowej, a zwłaszcza tej z niskobudżetowych horrorów z lat 60. i 70. (ze szczególnym naciskiem na produkcje studia Hammer).

The Dog - "Avenge Us"

Polski powerviolence nie zdarza się często, a już taki, który nie byłby kalką Siege albo Dropdead niemal nigdy, więc zwrot The Dog w tym kierunku to rzadka okazja dla wielbicieli gatunku do nasycenia się, a zwłaszcza jeżeli zarazem nie chcecie wpaść w pułapkę zawyżania wartości muzyki tylko dlatego, bo pochodzi z rodzimego kraju. "Avenge Us" to światowy materiał, świeży, obdarzony własną tożsamością i piekielnie uzależniający.

Dola - "Dola"

Niby etykieta "metalowy debiut roku" mogłaby wyglądać całkiem imponująco, ale dla takiego albumu to zdecydowanie za mało. Dola nagrała jeden z najambitniejszych krążków minionych dwunastu miesięcy, a pisanie o nim wymaga ciągłego dociskania hamulca, bo łatwo można popaść w panegiryczny ton. Wiemy, że sto pozycji w rocznym podsumowaniu to dużo, ale jeżeli chcecie sprawdzić tylko niezbędne minimum, to tej pozycji za nic nie wolno wam przegapić.

Dopelord - "Sign Of The Devil"
Polski stoner rozwinął się w ciekawym kierunku - bez dumnych artykułów o podbijaniu świata i trąbienia o kolejnych sukcesach w mediach społecznościowych, po prostu konsekwentnie budował swoją pozycję i w naturalny sposób stał się częścią większej całości, co niejedną osobę może zaskoczyć, kiedy przypadkiem odkryje, jak dużym zainteresowaniem cieszy się chociażby pochodzące z Lublina Dopelord (według statystyk Spotify najczęściej słuchane w Chicago, Los Angeles, Helsinkach i Dallas). Sukces zresztą w pełni zasłużony, bo "Sign Of The Devil" to potężny, miażdżący i łamiący kości album, który dalece wykracza poza te nasze ludzkie podziały na państewka i pozwala odlecieć w nieznane.

EABS - "Discipline of Sun Ra"

Jazz w ostatnich latach wyzwolił się z garniturowych okowów, wyzwolił się z filharmonijnych lochów i przestał być wykluczany ze standardowego powiedzonka wszystkich tych, którzy interesują się "alternatywną muzyką", czyli słucham wszystkiego, poza... EABS odegrało w Polsce kluczową rolę w odejściu od myślenia o jazzie jak o muzyce elitarnej, a albumem inspirowanym Sun Ra - najznakomitszym jazzmanem wśród kosmitów - pokazali, że nawet przez myśl nie przeszło im spuszczenia z tonu. To wydawnictwo doskonałe od pierwszego spojrzenia na fenomenalną okładkę po ostatnią odegraną nutę.

Emil Miszk & The Sonic Syndicate - "Artificial Stupidity"

Emil Miszk, Kuba Więcek, Piotr Chęcki, Paweł Niewiadomski, Michał Zienkowski, Szymon Burnos, Konrad Żołnierek, Sławek Koryzno - każdy z nich to przyszłość polskiego jazzu, każdy wybitnie uzdolniony i z tego powodu można było się obawiać, że nagromadzenie mocnych osobowości w jednej drużynie zakończy się jej sromotną porażką. Najwyraźniej dodatkową zdolnością członków oktetu jest jednak odstawianie ego na bok, bo potrafią lśnić i jako zespół, i jako indywidua, co w muzyce pieczołowicie skomponowanej bywa wręcz trudniejsze niż w tej od początku do końca improwizowanej. To zupełnie inny rodzaj energii niż EABS czy Błoto, ale jest równie intensywna.

Endless Canvas - "My Ego Died Last Thursday"

Początek tego blisko osiemdziesięciominutowego [sic!] albumu to całkiem przebojowy, choć zdradzający fascynację muzyką psychodeliczną rock, koniec to snuta przez blisko kwadrans podróż w głąb melancholii w trip-hopowym nastroju. Jak jedno łączy się z drugim? To trzeba przeżyć samemu i warto się przekonać, bo chociaż debiut duetu Endless Canvas zabierze wam sporo czasu, nie zmarnuje ani jednej sekundy.

fot. Jakub Owczarek (Coals)


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce